Gdy jechałem z Jerozolimy do Jerycha, kilka razy wracało do mnie niepoważne i niezbyt uduchowione wspomnienie wieprzów gadareńskich, które właśnie gdzieś w tamtych stronach pognały po klifie i wpadły do morza. Nie żebym odniósł tę przypowieść do siebie osobiście, bo chociaż pod niektórymi względami przypominam tęgą i ładnie wypasioną świnkę, to na pewno nie jestem świnką skrzydlatą, latającą ponad klifami i niesioną na skrzydłach wiatru, a kiedy ogarniają mnie czarne myśli, nie są to w każdym razie myśli samobójcze. Wieprze przypomniały mi się dlatego, że zjeżdżając ku Morzu Martwemu naprawdę pędzi się na łeb na szyję w dół stromego zbocza. Człowiek odnosi niesamowite wrażenie, że cała Palestyna jest jedną wielką stromizną, całkiem jakby wszystkie inne kraje płasko leżały pod niebem, a ten jeden przekrzywił się na ukos. Geografia czy geologia wykonały tu gigantyczny ruch, nachylając ziemię, tak że świat w tym akurat miejscu wydaje się ześlizgiwać i osuwać. Nie odda tego żadna mapa, książka czy nawet zdjęcie. Wszystkie zdjęcia Palestyny, które widziałem, przedstawiają malownicze szczegóły, ludzi w arabskich strojach, detale architektoniczne, a zwykle po prostu widoki sławnych miejsc. Nie są w stanie przekazać bezdennej wizji tego długiego zjazdu. Jechaliśmy niedużym, podskakującym fordem po drogach spadzistych i szczerzących się dziurami, pośród pofałdowanych urwisk. Lecz wkrótce dróg zabrakło i na długo zanim dotarliśmy ku złowieszczym, wypranym z barw krajobrazom Morza Martwego samochód musiał przedzierać się jak czołg po skalnych brzegach i wyschłych łożyskach rzek. Odległość na mapie i długość podróży wystarczają, żeby człowiek poczuł się tu jak w innej części świata. A przecież spora część tej podróży to jedno wielkie zsunięcie się w dół, do tego stopnia, że nawet kiedy przedostaniemy się za Jordan do dzikiego kraju szeryfa Mekki, wciąż możemy odwrócić się i ujrzeć, maleńką i widoczną jak za mgłą, kopułę cerkwi (jak sobie wyobrażam) na wzgórzu Wniebowstąpienia. Zapewne dlatego, choć prawdziwa historia wieprzów gadareńskich wiąże się z innym miejscem, nie mogłem uwolnić się od myśli, że to do tego właśnie miejsca pasowałaby bardziej, z powodu stromizny tego większego zbocza i tajemniczej głębi tamtego większego morza. Przyszło mi nawet do głowy, że można by zanurkować w poszukiwaniu wieprzów i odkryć je na dnie, zamienione w potwory – w wieprze morskie lub wielkie czworonożne ryby, obrzękłe od wody, porośnięte szczeciną z wodorostów i wpatrzone w nas złymi oczyma; gadareńskie upiory.
I raptem przypomniało mi się, w charakterze ciekawostki i na pół przypadkowego skojarzenia, że właśnie ten dziwny fragment Ewangelii był przedmiotem najbardziej znanego sporu między sceptycyzmem a chrześcijaństwem w epoce wiktoriańskiej. Główni orędownicy zwaśnionych stron należeli do najwybitniejszych ludzi XIX wieku. Jako reprezentant naukowego sceptycyzmu wystąpił Huxley(1), jako reprezentant biblijnej ortodoksji – Gladstone(2). W tamtych czasach powszechnie uważano, że Gladstone broni przeszłości – więcej nawet, martwej przeszłości, która już nie wróci, podczas gdy Huxley reprezentuje przyszłość, a jego osąd będzie zapewne ostatecznym werdyktem świata. A potem nadeszła przyszłość, odmienna od czyichkolwiek oczekiwań. Kto wie, może ostateczny werdykt będzie stanowił odwrotność wszystkiego, co mogłoby wynikać z ówczesnych koncepcji, łącznie nawet z koncepcjami Huxleya i Gladstone’a. Obecne stanowisko jest w zaskakujący sposób przeciwieństwem ówczesnego. Gladstone stał na straconej pozycji – a okazało się, że miał rację. Huxley pokonał go w dyskusji – a okazało się, że był w błędzie. W każdym razie, był z pewnością w błędzie co do kierunku, w jakim zmierza świat i przypuszczalnych poglądów następnego pokolenia. To, co uznawał za niepodważalne jest dzisiaj podważane, a to, co uważał za martwe jest aż nazbyt żywe.
Bowiem Huxley był nie tylko geniuszem w dziedzinie logiki i retoryki. Był też człowiekiem o wybitnie męskiej i wielkodusznej etyce, zasługującym pod tym względem na dużo więcej sympatii niż owi mistycy, którzy nastali po nim. Ale to oni nastali po nim. To oni zajęli jego miejsce. Kiedy przyjrzeć się intelektualnym modom naszych czasów, okaże się, że większość tego, co zdaniem Huxleya miało przetrwać już zdążyło upaść, a większość tego, co jego zdaniem miało upaść wciąż trwa. Podczas dyskusji z Gladstone’m o wieprzach gadareńskich Huxley stwierdził, że trzeba koniecznie oczyścić chrześcijański ideał z chrześcijańskiej demonologii. Uważał za oczywiste samo przez się, że ideał jest wspaniały i wzniosły, zaś demonologia – śmieszna i niedorzeczna. Tymczasem patrząc na typowego przedstawiciela naszych czasów widzimy, że drwi sobie z huxleyowskiej wzniosłości i bierze serio huxleyowską niedorzeczność. Już w następnym pokoleniu pojawił się taki na przykład pan George Moore(3). Gdy chodzi o umiejętność krytyki, aprobaty i literackiego oddawania panującej atmosfery pan Moore należy do największych angielskich talentów. Przewijał się przez większość środowisk towarzyskich swej epoki. Stosował się do prawie każdej mody. Wyznawał prawie każdy pogląd, który w takim czy innym okresie wypadało wyznawać. A z tym wszystkim nie tylko myślał samodzielnie, lecz robił to ze szczególną pompą i pychą; przywykł uważać sam siebie za najbardziej wolnego z wolnomyślicieli. Uznajmy go więc za okaz modelowy i przetestujmy na jego przykładzie, jak potoczyły się dalsze losy huxleyowskiej analizy, oddzielającej ziarno ideału od plew mistycyzmu.
Mówiąc o niezniszczalnych ideałach, Huxley przytoczył ten szlachetny fragment Księgi Micheasza, zaczynający się od słów: „Pokazano ci, człowiecze, co jest dobre”(4). Potem zapytał wzgardliwie, czy w ogóle żyje na tym świecie ktokolwiek, kto mógłby uznać, że sprawiedliwość nie ma żadnej wartości albo że miłosierdzie nie zasługuje na sympatię, i czy istnieje coś, co mogłoby zmniejszyć odległość, dzielącą nas samych od wzniosłych koncepcji, w które wierzymy. A przecież pan George Moore już czaił się za progiem. I oto niebawem pan Moore wyprzedził Nietzschego, żeglując w pobliże „podwodnych skał wokół jaskini Zaratusztry”, by zacytować jego własne słowa. Na ile pamiętam, oznajmił, że powinniśmy podziwiać Cromwella za niesprawiedliwość i krzywdzenie ludzi. Sugerował, że należy potępić Chrystusa nie za to, że zabił wieprze, lecz za to, że uzdrawiał chorych. Krótko mówiąc, uznał sprawiedliwość za bezwartościową, a miłosierdzie za antypatyczne; zaś co się tyczy pokory i odległości między nim samym a jego ideałami, sprawiał wrażenie, że jego ideały, cokolwiek zresztą zmienne, liczą się tylko dlatego, że je zaszczycił łaskawą swą uwagą. Owszem, takie opinie znalazły się w komplecie jedynie w „Wyznaniach młodego człowieka” – ale w tym właśnie sęk, że były to wyznania młodego człowieka i że w porównaniu z nimi wszystko, co mówił Huxley było wyznaniami starca. Trend nowych czasów, przejawiający się z różnorakim nasileniem, kazał podważać nie tylko chrześcijańską demonologię, nie tylko chrześcijańską teologię, nie tylko chrześcijańską religię, ale również, i to bardzo wyraźnie, chrześcijański ideał etyczny, który wielkiemu agnostykowi zdawał się niewzruszalny jak gwiazdy na niebie.
Świat zaczął wyśmiewać moralność Huxleya – i pasjonować się zabobonami, z których Huxley się wyśmiewał. W swojej następnej fazie pan George Moore, którego rozpatrujemy jako typowego przedstawiciela epoki, zainteresował się serio i bardzo życzliwie irlandzkim mistycyzmem, ucieleśnionym w osobie pana W. B. Yeatsa. Na własne uszy słyszałem jak pan Yeats, w tamtym mniej więcej okresie, opowiadał historyjkę, mającą ukazać, jak namacalna i nawet komiczna jest sfera Nadprzyrodzonego. Była to historyjka o wieśniaku, którego elfy wywlokły z łóżka i stłukły na kwaśne jabłko. Wyobraźmy więc sobie, że pan Yeats opowiedział panu Moore’owi, poruszającemu się naonczas w owych magicznych kręgach, inną historyjkę w tymże stylu, dajmy na to, o świniach, które naraziły się jednemu z czarodziejów, jakich pan Yeats chętnie opiewa. Czarodziej rzucił zaklęcie, umieszczając w cielskach świń małe, złośliwe duszki, tak że całe stado w dzikich podskokach pognało do wioskowego stawu i utonęło. Czy pan Moore oceniłby tę opowieść jako bardziej niewiarygodną niż poprzednia? Czy doszedłby do wniosku, że jest ona bardziej wątpliwa niż tysiąc innych rzeczy, w jakie dzisiejszy mistyk ma prawo wierzyć? Czy zerwałby się na równe nogi i oznajmił panu Yeatsowi, że wszystko między nimi skończone? Skądże znowu. Wysłuchałby całej historyjki z obliczem poważnym, by nie rzec uroczystym, i uznałby ją za przykład czarnego humoru, jedną z ludowych opowiastek o diabłach czy dziwacznych baśni o goblinach, ani mniej, ani bardziej nieprawdopodobną niż mnóstwo groteskowych parapsychicznych relacji, które naprawdę mogą znaleźć solidne oparcie w faktach. Gotów byłby całkiem serio rozważyć prawdziwość tej historii – gdyby znalazł ją gdziekolwiek poza Nowym Testamentem.
Po dość elitarnej modzie na celtyckość nastały inne mody, bardziej prostackie i powszechne. One już poszły tak daleko, e zostawiły hen za sobą błahostki w rodzaju opętanych świń. Wiodącą rolę w tych nowych modach odgrywali nie twórcy o wielkiej wyobraźni, jak pan Yeats czy nawet pan Moore, lecz solidni badacze nauki, jak sir William Crookes i sir Artur Conan Doyle. Co do mnie, prędzej uwierzę w złego ducha poruszającego nogami świni niż w dobrego ducha poruszającego nogami stołu(5), ale nie zamierzam w tym miejscu wdawać się w dyskusję; próbuję tylko opisać całą tę atmosferę. Cokolwiek zdarzyło się w ostatnich latach, na pewno nie było tym, czego oczekiwał Huxley. Doszło do buntu przeciw chrześcijańskiej moralności. A tam, gdzie nie wrócił chrześcijański mistycyzm, wrócił mistycyzm bez chrześcijaństwa. Wrócił jak zły szeląg, ze swymi księżycami i gwiazdami, talizmanami i zaklęciami. Wrócił, wiodąc za sobą diabły jeszcze gorsze niż on sam.
Lecz zbieżność między nauką a opowieścią o wieprzach gadareńskich jest jeszcze większa i bliższa. Dotyczy nie tylko ogólnego podejścia do cudów, ale też konkretnego zjawiska, jakim jest opętanie. Idea opętania to ostatnie, co wybrałby z chrześcijańskiego arsenału oświecony apologeta, zamierzający bronić chrześcijaństwa. Gladstone, owszem, bronił tej idei, ale wolał się nad nią nie rozwodzić. A jednak odsiecz przyszła niespodzianie, i z zupełnie nieoczekiwanej strony. Nie wywody teologiczne, lecz badania psychologiczne zawiodły nas z powrotem w mroczne podziemne światy duszy, gdzie nawet tożsamość wydaje się roztapiać lub rozpadać, a człowiek przestaje być sobą. Owszem, psychologia nie akceptuje istnienia demonów, a gdyby to zrobiła, z pewnością nadałaby im jakąś własną nazwę, na przykład manii demoniakalnych. Akceptuje jednak istnienie innych zjawisk, równie bliskich sferze nadprzyrodzonej, a są to zjawiska, w które dawny racjonalizm nie zdołałby uwierzyć, choćby z całych sił się wytężał. Podwójna osobowość nie różni się tak znów bardzo od diabelskiego opętania. A jeśli dogmat o istnieniu podświadomości dopuszcza niewiedzę, to przecież niewiedza działa w obie strony. Człowiek nie może oznajmić, że wprawdzie istnieje w nim część, której nie jest świadom, ale i tak jest świadom, że ta nieświadoma część z pewnością nie pozostaje w kontakcie z Nieznanym. To zupełnie jakby oznajmił, że posiada pod domem tajemną, zapieczętowaną na głucho komnatę, o której nie wie nic kompletnie, ma jednak pewność, że żadne podziemne przejście nie łączy jej ze światem. Nigdy nie zajrzał do środka, pojęcia nie ma, co się tam kryje, ale gotów jest przysiąc, że nie spoczywa tam relikwia w postaci palca świętej Katarzyny Aleksandryjskiej. Nie wie, jak ta piwnica wygląda, jaki ma rozmiar ani co się w niej wyprawia, lecz może bez wahania stwierdzić, że o północy nie błąka się tam duch Heroda Agryppy. Otóż nic z tego. Jeśli jakaś legenda, tradycja czy cień prawdopodobieństwa sugeruje, że leży tam relikwia albo przechadza się widmo, człowiek nie zdoła z niezbitą pewnością orzec, że to niemożliwe, skoro przecież nic o tym nie wie i nawet niczego nie jest świadom. Wszystko więc na powrót sprowadza się do faktu, że ów zegarkowy, mechaniczny kosmos, w jaki wierzyli materialiści, był projekcją ich zegarkowej, mechanicznej świadomości. Mając do czynienia z Nieznanym, nie możemy zaprzeczyć kontaktom naszego Nieznanego z innym Nieznanym. Skoro nie wiem zupełnie nic o części mojej osobowości, skąd mogę wiedzieć, że to w ogóle moja osobowość? Skąd mogę wiedzieć, że zawsze we mnie była? A jeśli pojawiła się w moim umyśle skądinąd? I tak oto wpływamy na bardzo głębokie wody. Żeby wpaść do nich z pluskiem nie musieliśmy nawet zjechać po stromiźnie.
Z historii o wieprzach gadareńskich nauka usunęła dziś Zbawiciela, zatrzymując w całej okazałości wieprze i diabły. Lecz zamiast brać ten czy inny fragment, jak ja to zrobiłem, weźcie całą Ewangelię i przeczytajcie spokojnie, rzetelnie i jednym tchem. Jestem pewien, że odniesiecie pewne konkretne wrażenie, nieważne, czy waszym zdaniem dotyczy ono mitu, czy człowieka. Poczujecie, że egzorcysta w Chrystusie góruje nad poetą, a nawet nad prorokiem; że pomiędzy Kaną a Kalwarią jest to opowieść o jednej wielkiej wojnie z demonami. Chrystus rozumiał lepiej niż tysiąc poetów, jak piękne są kwiaty na polu bitewnym, lecz przyszedł na to pole, by stanąć do bitwy. A większość jego słów oznacza, że pod naszymi stopami, jak przepaść skryta pośród kwiatów, zionie bezdenne zło.
Pamiętam, jak przeczytałem kiedyś nie bez rozbawienia surowy, kategoryczny artykuł w „Hibbert Journal”. Autor był zdania, że skoro Chrystus wierzył w istnienie demonów, to jedno już wystarczy, żeby zbyć jego boskość wzruszeniem ramion. Przez wszystkie burzliwe lata, które minęły od tamtej pory, hołubię w pamięci perełkę tego artykułu, krótkie zdanko, które brzmiało: „Gdyby był Bogiem, wiedziałby, że nie istnieje nic takiego jak diabelskie opętanie”. Nie przyszło jakoś dziennikarzowi do głowy, że czytelnik, zamiast zwątpić, czy Chrystus jest Bogiem, mógłby zwątpić, czy dziennikarz jest Bogiem. Na zdrowy rozum, przemyślenia Wszechwiedzącego na temat problemu zła są dla człowieka ciut jakby mało poznawalne, co nawet agnostyk powinien przyznać. O Chrystusie w Ewangelii i we współczesnym życiu powiem chwilowo tyle, że jeśli był Bogiem, jak ujął to nasz żurnalista, wydaje się możliwe, że znał przyszłe odkrycia naukowe, w tym nawet ostatnie, by nie wspomnieć o przedostatnich, czyli tych, które obiły się o uszy racjonalistom. A nikt nie ma najbledszego pojęcia, co w następnej kolejności odkryje psychologia; możemy tylko powiedzieć, że jeśli odkryje demony i jeśli się okaże, że imię ich brzmi Legion, nie będziemy tym już dzisiaj bezgranicznie zdumieni. Tak czy owak, minęły czasy Wszechwiedzących podobnych do dziennikarza z „Hibbert Journal”, który bez cienia wątpliwości wiedział, co by wiedział będąc Bogiem. Czym jest ból? Czym jest zło? Co ówcześni ludzie rozumieli przez diabły? Co my dzisiaj rozumiemy przez obłęd? Pewien czcigodny wiktoriański krytyk zapytał „Co tak naprawdę Bóg jeden wie?”. Następne pokolenie może odpowiedzieć: „A Bóg jeden wie”, i wcale nie uzna tej odpowiedzi za kpiarską.
Morze Martwe skrywa Sodomę i Gomorę, fundamenty upadłego świata; leży poniżej mórz, którymi żeglują ludzie. Morza przemieszczają się jak chmury, ryby szybują jak ptaki ponad poziomem tego zatopionego lądu. Tu właśnie, zgodnie z tradycją, doszło do nieszczęścia, jakim było potężne zwyrodnienie ludzkiej wyobraźni; tutaj miały miejsce monstrualne narodziny rzeczy wstrętnych i ich potworna śmierć. Nie mówię o tym w duchu pychy. Takie rzeczy są odrażające nie dlatego, że są odległe, lecz dlatego, że są bliskie; w każdym mózgu, a już z pewnością w moim, kryją się pokłady zła, dokładnie tak samo, jak pod wodami tego gorzkiego morza. I jeśli On nie przyszedł, aby stoczyć z nimi bitwę, choćby w mrokach ludzkiego umysłu, to sam nie wiem, po co miałby przychodzić. Na pewno nie po to, żeby gawędzić o kwiatach lub wygłaszać przemowy na temat socjalizmu, co przypisywali Mu niektórzy postępowcy. Im bardziej (i prawdziwiej) dostrzegamy, że życie to baśń, tym wyraźniej widać, jak rozwija się ono w opowieść o wojnie ze smokiem, pustoszącym krainę baśni.
***
(1) Tomasz Huxley (1825-1895) – biolog i antropolog, zacięty przeciwnik religii i wielki propagator teorii ewolucji, zwany „buldogiem Darwina”. Na określenie własnych przekonań wymyślił słowo „agnostyk”. Był agnostykiem wojującym, który chętnie wdawał się w polemiki.
(2) William Gladstone (1809-1898) – słynny polityk, premier Wielkiej Brytanii. Jego dysputa z Huxleyem na łamach pisma „Nineteenth Century” rozpoczęła się w 1885 roku od kwestii, czy księga Genesis jest zgodna z nauką. Dysputa trwała dziesięć lat i do dziś dnia stanowi jeden z najbardziej znanych epizodów z życia obu oponentów. Wieprze gadareńskie były jednym z tematów spornych; Huxley uważał to zdarzenie za przykład marnotrawstwa z irracjonalnych powodów i wzywał do porzucenia demonologii
chrześcijańskiej.
(3) George Moore (1852-1933) – popularny wówczas pisarz, autor książki „Wyznania młodego człowieka” i skandalizujących, antykatolickich powieści.
(4) Księga Micheasza 6,8, w przekładzie Biblii Tysiąclecia.
(5) Nawiązanie do seansów spirytystycznych, podczas których, jak twierdził Arthur Conan Doyle, samoistnie poruszały się stoliki.
Eseje G.K. Chestertona publikowane były w latach 1920-1930.
Felieton ukazał się w tomiku “Obrona wiary”, Wyd. Fronda, 2012 rok.