Lecz istnieje też druga strona pustyni. Co prawda, dziwne to uczucie mówić o drugiej stronie czegoś tak ogromnego, nagiego i przytłaczająco oczywistego. Ale prócz ogromnych i nagich oczywistości, które muzułmanie tam znaleźli – całkiem jakby znaleźli szkielet olbrzyma – istnieje także, o ile da się tak powiedzieć, oczywistość przenicowana.
ZOBACZ TEŻ: G. K. Chesterton: Wiara pustyni
Żeby wyjaśnić, co mam na myśli, muszę cofnąć się do pustyni i do tych dni, które tam spędziłem. Przewożono mnie z obozu do obozu, abym wygłaszał coś, co grzecznie określano jako wykłady. W pewnym momencie podczas tych wędrówek znalazłem się w wysokim, wąskim domu komendanta bazy wojskowej w Katarze. Jak okiem sięgnąć, aż po horyzont, był to jedyny budynek w okolicy. Na piętrze okalał go taras z drewnianą balustradą, a patrząc za balustradę człowiek widział morze namiotów, ciągnące się na dziewięć mil. Kiedy zapadł zmierzch i księżyc zajaśniał nad tym widmowym, płóciennym miastem, wdałem się pogawędkę z paroma oficerami bazy – szpakowatymi, twardogłowymi mężczyznami, mówiącymi z osobliwą, niemal beznamiętną rzeczowością, typową dla wojskowych. Opowiadali o samotnym żołnierzu na dalekiej placówce, na krańcu jedynej linii telefonicznej, który usłyszał przez telefon o czymś, co ledwo przed chwilą zdarzyło się setki mil dalej, i zaraz potem napotkał przypadkowego Beduina, który już o tym wiedział. Opowiadali o całych plemionach, ruszających w wędrówkę z powodu nowin, które niebawem docierały do białego człowieka przez najszybsze telegrafy. Nie próbowali tego wyjaśniać; wiedzieli po prostu, że takie rzeczy istnieją i są równie realne jak palmy i księżyc. Zbyt mocno stąpali po ziemi, by nazywać to telepatią.
Gdyż słowo „telepatia”, które z miejsca nasunie się aż nazbyt wielu czytelnikom, stanowi moim zdaniem typowy przejaw naszych dwóch nowoczesnych ulepszeń: umiłowania frazesów i zatracenia zdrowego rozsądku. Bardzo możliwe, że była to właśnie telepatia, czymkolwiek ona jest, ale umysł ludzki musi być już ogłupiony do granic bezwładu, jeśli zbywa sprawę tym jednym słowem, uznając je za wyjaśnienie, całkiem jakbyśmy mówili „telefonia”. Skoro to takie proste, czemu wszyscy tego nie robią? Czemu pastor w Kornwalii nie prowadzi w ten sposób kulturalnej pogawędki ze swoim starym przyjacielem w Szkocji? Czemu zalatany przedstawiciel handlowy w Barcelonie nie konsultuje się telepatycznie ze swoim wspólnikiem w Berlinie? Sam zdrowy rozum podpowiada, że nieważne, jak to nazwiemy – ważne, czemu jedni ludzie to potrafi ą, a inni nie, i czemu w jednym miejscu wydaje się to łatwe, a w innym niemożliwe.
I w ten oto sposób wracamy do czegoś, co świat nowoczesny uznaje za najbardziej przesądną i bezsensowną ze wszystkich tajemnic: do tajemnicy lokalizacji. Spośród wszystkich trudnych aksjomatów wiary w nadprzyrodzone, najtrudniej zaakceptować właśnie twierdzenie, że istnieją miejsca święte i miejsca przeklęte, istnieją ludzie inspirowani przez Boga i ludzie inspirowani przez diabła; istnieją ziemie, a nawet głazy, pełne sakralnej mocy – krótko mówiąc, że esencja duchowości, dobrej albo złej, nie jest ulotną, nieuchwytną nicością, jak powietrze, lecz może posiadać konkretną siedzibę i konkretne imię.
Spłaszczyłbym sens mojej myśli, gdybym potraktował tę konkluzję wyłącznie jako punkt, zdobyty w wiktoriańskiej rozgrywce między Nauką a Biblią. Początki człowieka otacza sekret o wiele głębszy, niż zdawali sobie sprawę wojujący wyznawcy obu stron. Zaczynamy to rozumieć, kiedy trafiamy na te dziwne, pierwotne pustkowia.
Uczucie, jakie ogarnia podróżnika można w przybliżeniu opisać następująco. Tu właśnie, na tej owianej legendami ziemi między Azją a Europą, naprawdę mogło się zdarzyć wszystko. Jeśli przez jakąś nadprzyrodzoną bramę wniknęło coś, co stworzyło i przemieniło nasz świat, była to właśnie ta wschodnia brama. Ten wąski skrawek ziemi, gdy spojrzeć nań oczami ducha i niemalże oczami ciała, istotnie przypomina most, który ponad archaicznymi przepaściami mógł przenieść ciężar i sekret człowieczeństwa. To tutaj istniały cywilizacje równie odwieczne jak barbarzyństwo, a nawet – zda się – jeszcze starsze.
To stąd pochodzi wielbłąd, ten ogromny i nienaturalny przyjaciel człowieka, prahistoryczne zwierzę domowe. Nigdy nie słyszano, aby żył dziko, a to pobudza wyobraźnię; człowiek gotów jest fantazjować, że u zarania świata wszystkie zwierzęta, które dziś są dzikie, były oswojone. Wszystkie one mogą stanowić zbiegłą menażerię. Wieloryb to krowa, która poszła popływać i więcej nie wróciła, tygrys to przerośnięty kot, który złapał w zęby kocią karmę (razem z tym, kto ją podawał) i czmychnął do dżungli. Ta wersja wydarzeń, mam wrażenie, nie jest zgodna z prawdą, ale jest w każdym razie tyle samo warta, co opowieści o pitekantropie i małpich przodkach człowieka, i wszystkie podobne zgadywanki oparte na wątpliwych odłamkach kości i kamieni. Prawda o naszych początkach musiała być jeszcze inna, ale zbyt niesamowita, by ludzie ją zapamiętali. Być może widział ją wielbłąd, lecz sądząc z miny tego starego, poczciwego sługi, jestem pewien, że nam jej nie zdradzi.
Nazwałem to drugą stroną pustyni. W pewnym sensie, to najdosłowniej druga strona – drugie wybrzeże tego zmiennego, spalonego słońcem morza piasków. Patrząc z Zachodu i myśląc głownie o islamie mamy odczucie, że pustynia to tylko jałowe pogranicze chrześcijaństwa, lecz gdy spojrzymy z przeciwległej strony, jest to bariera oddzielająca nas od pogaństwa dużo bardziej tajemniczego, ba, nawet bardziej monstrualnego, niż islam mógłby stać się kiedykolwiek. Trzeba pojąć to dokładnie, aby ujrzeć wielką zaletę islamu. Narodzony na pustyni, islam był niczym prześwit w wiszącej nad nią mgle; stanowił promień bladego, lecz czystego światła pośród gęstych oparów, nawiewanych jak dym z dziwnych krain, leżących dalej za nią. Powziął zdecydowaną nienawiść do wszelkiego bałwochwalstwa po części właśnie dlatego, że jego oblicze było zwrócone ku nieprzeliczonym bóstwom, którym oddawano cześć w krajach wschodzącego słońca. Patrząc z pustyni na Wschód, uświadomiłem sobie, skąd wzięły się początki islamskiego świata. Ujrzałem bowiem las wzniesionych ramion, koszmar senny, pełen stłoczonych obcych twarzy – bogów Azji na ich tysiącach tronów.
Azja oznacza coś, co zarówno Zachód, jak Wschód coraz wyraźniej odczuwają jako obecność, a nawet nacisk. Można to określić jako świat duchowy puszczony samopas; rodzaj psychicznej anarchii, dżunglę tropikalnych roślin. Ta anarchia napiera dziś również na Europę, bo załamały się powstrzymujące ją do niedawna bariery materializmu. Nie owijając w bawełnę, nastawienie nauki do zjawisk parapsychicznych nie tylko uległo dziś zmianie, ale obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni. Nie odnotowuję tego bynajmniej z czystą satysfakcją. Pod niektórymi względami wolę już nasz zachodni materializm niż azjatycką duchowość. Jednak, na dobre czy złe, naukowcy własnymi rękami niszczą dzisiaj światopogląd, który do niedawna uchodził za naukowy. Agnostycy zostali zepchnięci na pozycje prawdziwego agnostycyzmu i wciąż nie mogą otrząsnąć się z szoku. Znaleźli się w autentycznie nieznanym świecie, rządzonym przez nieznane bóstwa; świecie bardziej mistycznym, a w każdym razie bardziej tajemniczym, niż do niedawna ogarniali wyobraźnią. Bowiem w czasach wiktoriańskich agnostycy tak naprawdę nie byli agnostyczni. Można by ich raczej określić jako pełnych rewerencji materialistów, albo przynajmniej monistów. Czy rozumem, czy sercem, wierzyli w jasną i spójną koncepcję mechanicznego kosmosu, gdzie wszystko chodziło jak w zegarku. To dlatego nie mogli wpuścić do swego mechanizmu żadnej, nawet mikroskopijnej drobiny Nadprzyrodzonego. Za to w obecnych czasach naukowiec nie bardzo nawet umie określić, gdzie kończy się nadprzyrodzone, a zaczyna przyrodnicze, ani zdefiniować jednego i drugiego. Słowo „agnostyk” przestało być uprzejmym określeniem ateisty i zaczęło precyzyjnie oddawać rzeczywisty światopogląd, dopuszczający wiele różnych możliwości poza ateizmem – nie wyłączając politeizmu. Problem nie sprowadza się już do prostego oznajmienia albo zaprzeczenia, że istnieje jedna potęga, będąca ośrodkiem i centrum świata. Problem polega na tym, jak ocalić równowagę umysłową w oszałamiającym chaosie nowych potęg, których władztwa zachodzą na siebie albo wręcz pozostają w konflikcie. Sama natura stała się nienaturalna.
Wiatr wieje dzisiaj z drugiej strony pustyni i niesie inne zawołanie. To już nie szlachetny truizm, że nie ma boga prócz Boga, lecz słowa z głębin azjatyckiej anarchii, które pan Kipling ubrał w tubylcze powiedzonko: „Są twoi bogowie i moi bogowie, ale czy ty i ja wiemy, którzy są silniejsi?”.
Tysiącami dróg, tysiącami sposobów, coś powraca do umysłu współczesnego człowieka. I nie jest to chrześcijaństwo.
Przeciwnie, bylibyśmy bliżsi prawdy, nazywając to pogaństwem. Tak naprawdę jest to dość szczególny rodzaj pogaństwa, mianowicie politeizm. Wielu ludzi będzie tym słowem zaskoczonych, ale nie ci, którzy najlepiej znają nowoczesność. Kiedy powiedziałem wybitnemu psychologowi z Oksfordu, że nie podzielam jego poglądu na uniwersum, odpowiedział: „Uniwersum? A czemu nie multiwersum?”. Istotą politeizmu jest kult bogów, którzy nie są Bogiem, to znaczy, którzy z definicji nie zajmują wobec Wszechrzeczy pozycji autora i autorytetu. Ludzie coraz mocniej odczuwają, że istnieje w kosmosie wiele duchowych sił. Najmądrzejsi mają wrażenie, że niektórym siłom można ufać bardziej niż innym. Prędzej czy później pojawi się więc tendencja, żeby wybrać sobie ulubioną siłę, czyli, innymi słowy, znanego nam ducha. Coś takiego naprawdę uczynił pan H.G. Wells, a jeśli istnieje geniusz pośród modernistów i modernista pośród geniuszy, to jest nim on właśnie. Pan Wells, można zauważyć, wybrał sobie boga, podobnego raczej do demona. Zatytułował swoją książkę Bóg, niewidzialny król, lecz, co ciekawe, podkreślił ze szczególnym naciskiem, że jego Bóg różni się od Boga innych ludzi tym właśnie, że nie jest królem. Zadał sobie trud, aby wyjaśnić szczegółowo, że jego bóstwo nie rządzi, w znaczeniu posiadania wszechmocy czy nieograniczonej władzy, ale jedynie wywiera wpływ, jak dowolny wędrowny duszek. Nie jest też jakoś szczególnie niewidzialne, o ile niewidzialność podlega stopniowaniu. Niewidzialny Bóg pana Wellsa jest w gruncie rzeczy podobny do Niewidzialnego Człowieka tegoż pana Wellsa. Mamy przemożne wrażenie, że może pokazać się w każdej chwili, przynajmniej swemu jedynemu wyznawcy, i tak jak w starożytnej Grecji, tak też i w lasach Essexu rozlegnie się radosne wołanie, gdy pan Wells zakrzyknie wielkim głosem: „My widzieliśmy i on nas widział, widzialny Bóg!”(1). Nie piszę tego lekceważąco, lecz z dużą sympatią; uważam za chwalebne i naturalne, że tak wybitny człowiek docenił powszechną potrzebę bogatszego, bardziej emocjonującego świata duchowego i odpowiedział na nią, pisząc książkę. Jest to wspaniałe wyzwolenie z materializmu, który ciążył ołowiem na twórczej wyobraźni jeszcze czterdzieści lat temu. W tej chwili jednak chcę wykazać, że ten wyzwolicielski nastrój był pogański czy wręcz politeistyczny, w głęboko filozoficznym sensie, ponieważ oznaczał wybór pojedynczego ducha spośród wielu, które mogą istnieć w świecie duchowym. Bo podczas gdy pan Wells czci swego boga (nie będącego ani stwórcą pana Wellsa, ani nawet niekoniecznie istotą wyższą), nic nie stoi na przeszkodzie, aby pan William Archer(2), wyzwolony szczęśliwie z materializmu, wielbił innego boga w innej świątyni, zaś pan Arnold Bennett(3), takoż uwolniwszy swój umysł, bił pokłony przed trzecim dla odmiany bóstwem. Moja wyobraźnia, wyznam, aż się otrząsa, gdy próbuję sobie imaginować wygląd i symbolikę bożków pana Bennetta czy pana Archera, więc gdybym musiał wybierać między tymi trzema, trafiłbym pewnie jako akolita do świątyni, gdzie posługę kapłańską pełni pan Wells. Lecz w każdym razie dominującym trendem jest tu politeizm, mniej więcej taki, jak w dawnej pogańskiej cywilizacji.
To samo widać u spirytystów. Spirytyzm posiada wyraźny nurt politeistyczny, co prawda zbliżony bardziej do kultu przodków. Czy jednak wzywamy ducha, czy boga, charakterystyczne jest to, że wzywamy coś niższego niż Bóg. Nie żebym polemizował; ja po prostu opisuję obecny kierunek, a wydaje się jasne, że kierujemy się w stronę takich duchów, które będziemy wzywać na pomoc niezależnie od ich pozycji w nieznanym nam duchowym świecie, przy czym nasze pojęcie o doktrynalnej mapie owego świata będzie nader mgliste. Najbardziej prawdopodobnym skutkiem okaże się pewnie mnogość parapsychicznych sekt i kultów, które będą czciły moce zarówno osobowe, jak bezosobowe, poczynając od mglistego szacunku dla sił natury, aż po nader konkretne inwokacje do kryształów i innych gadżetów. Mówiąc, że agnostycy odkryli agnostycyzm i otrząsają się z szoku, nie zamierzam z nich po prostu kpić, korzystając z faktu, że słowo „agnostycyzm” znaczy „niewiedza”. Przeciwnie, myślę, że niewiedza jest lepsza od agnostycyzmu, bo umie być twórcza. A tym, co umie tworzyć, i co zapewne wkrótce stworzy, jest jedna z zaginionych sztuk świata – mitologia.
Krótko mówiąc, świat nowoczesny skończy pewnie dokładnie tam, gdzie zaczęła się Biblia. W tym nieuniknionym starciu ducha z duchem, boga z bogiem, wkrótce będziemy w stanie oddać większą niż dziś sprawiedliwość nie tylko Nowemu Testamentowi, lecz także Staremu. Kto wie, może nasi potomkowie będą jeszcze robić to samo, za co szydzimy z dawnych Żydów: skupiać się wokół plemiennego bóstwa i trzymać się go kurczowo, twierdząc, że jest ono lepsze i większe od rywalizujących z nim bogów, wcale nie mniej realnych. Także i nasi potomkowie mogą w pierwszym rzędzie postrzegać swoje bóstwo nie jako jedyne czy nawet najwyższe, lecz tylko jako najlepsze, i wyczekiwać wiekopomnych cudów, mających dowieść, że jest ono również najpotężniejsze. Oni również mogą myśleć, że to bóstwo należy wyłącznie do nich, zanim jego moc rozciągnie się na więcej plemion. Ich bóstwo, zderzając się z kolosalnym bałwochwalstwem, z potężnymi duchowymi tyraniami, też może się wyłonić jako Bóg bitewny, Pan Zastępów.
Tutaj, pomiędzy mroczną, jałową ziemią a tonącym w chmurach górskim szczytem stoczono walkę, która nawet w oczach obojętnych musi być walką olbrzymów, pchającą świat na nowe tory – górski Jehowa powalił pustynnego Baala i morskiego Dagona. Tędy wędrował, trwając mimo zmiennych kolei losu, ten dziwny, przerażający, zaciekły lud, który ponad swe występki i cnoty unosił wysoko sztandar jednej niezniszczalnej idei – że ludzie są niczym więcej jak tylko narzędziami w tym kolosalnym ręku. Tutaj miał miejsce pierwszy tryumf tych, którzy, w jakimś niepojętym dla nas znaczeniu tego słowa, dokonali słusznego wyboru pośród niewidzialnych mocy, aby odkryć, że moc, którą wybrali to wielki bóg nad bogami. I tak też nasza przyszłość może ucierpieć nie z powodu zatracenia wszelkiej wiary, lecz z powodu mnogości różnych wiar. Los naszych potomków może przypominać bardziej tę mityczną wojnę w chmurach nad pustynią niż trwanie w oschłym teizmie czy materializmie.
Nie powiedziałem tu nic na temat mojej własnej religii. Nie wymieniłem imienia, w które wierzę, choć jestem przekonany, że świat zrobiłby nad wyraz mądrze, gdyby zaczął je wzywać. Lecz myślę, że tradycja, oparta na tamtej plemiennej bitwie w dalekim wschodnim kraju, raz już dowiodła swej wartości, doprowadzając do wiecznych prawd, więc kiedyś znów wszystkie jej dzieci przyznają jej słuszność(4). To, co przetrwało epokę ateizmu jako najbardziej niezniszczalne, przetrwa i epokę politeizmu jako najbardziej niezbędne. Jeśli nawet nie zdołamy z miejsca wykazać, że jest silniejsze od całej reszty bóstw, niektórzy i tak będą wiedzieć, że jest najlepsze. A Ten, którego obecność stanowi samo sedno wiary, przetrwa czasy niepewności i zamętu, uznające go tylko za mit pośród wielu mitów, za człowieka pomiędzy ludźmi. Ta wcielona tajemnica najlepiej ze wszystkich tajemnic przejdzie nawet stary pogański test na człowieczeństwo i namacalność, o którym pisał neopogański poeta, sławiąc pogańskiego politeistę. Nasi badacze duchowości mogą do woli unosić lub spuszczać zasłonę na swych niewidzialnych królów, ale nigdy nie znajdą żywszej wizji niż obraz człowieka, który z odkrytą twarzą kroczy po górach, widząc ludzi i samemu będąc widzianym – widzialny Bóg.
(1) Fragment neopogańskiego poematu A.C. Swinburne’a Dolores.
(2) William Archer był ateistą, propagatorem posępnego, pesymistycznego światopoglądu.
(3) Pisarz Arnold Bennett (1867-1931) był zwolennikiem brutalnego naturalizmu i materializmu.
(4) Jest to nawiązanie do Ewangelii wg św. Łukasza 7,35 „A jednak wszystkie
dzieci mądrości przyznały jej słuszność”.
Eseje G.K. Chestertona publikowane były w latach 1920-1930.
Felieton ukazał się w tomiku “Obrona wiary”, Wyd. Fronda, 2012 rok.