Kiedy umysł przyzwyczai się do pustynnej monotonii, percepcja ulega osobliwej zmianie. Mam wrażenie, że zmiana ta dotychczas nie została zauważona ani objaśniona przez przedstawicieli nauk psychologicznych. Stwierdzenie, że monotonia z natury swojej w pewnym momencie staje się nowością, zabrzmi chyba dziwnie. Lecz jeśli spróbujemy zrobić prosty eksperyment, wypowiadając jakieś zwykłe słowo – jak „księżyc” lub „człowiek” – pięćdziesiąt razy pod rząd, odkryjemy, że przez samo tylko powtarzanie słowo stało się niezwykłe. „Człowiek” zmienił się w obce zwierzę o nazwie egzotycznej jak gnu, a „księżyc” brzmi jak imię księżycowego potwora. Ta magia jednostajności działa również poprzez jednostajność pustyni, kiedy podróżnika po jakimś czasie ogarnia uczucie, że natrafił na tajemnicę, pozwalającą spojrzeć na wszystko z nowej perspektywy. I coś z tego samego magicznego uproszczenia przejawia się w religiach pustyni, zwłaszcza w islamie. Wyjaśnia to w pewnym stopniu nadludzkie nadzieje na przyszłość, jakie przepełniają pustynnych proroków, i ich barbarzyńską obojętność wobec przeszłości. Dopiero kiedy odczujemy ten element, nie tylko prostoty, ale prymitywnej surowości, a w pewnym sensie nawet nowości, możemy zacząć rozumieć zarówno ogrom, jak niewystarczalność potęgi, która wyłoniła się z pustyni – wielkiej religii Mahometa.
W czerwonym kręgu pustyni, w miejscu sekretnym i mrocznym, prorok odkrywa to, co oczywiste. Bynajmniej z niego nie szydzę. To, co oczywiste bardzo łatwo zapomnieć; i skoro o tym mowa, upadek każdej wysoko rozwiniętej cywilizacji zaczyna się od tego, że zapomina ona o prawdach oczywistych. Nie ulega jednak wątpliwości, że ludzie na pustkowiu mają skłonność, by postrzegać skrajnie proste idee jako nowatorskie odkrycie. Istnieje taka pasja skupienia, która pochodzi z braku porównania. Samotny człowiek patrzący na samotną palmę istotnie widzi podstawowe prawdy dotyczące palmy; a podstawowe prawdy są zasadnicze. Widzi na przykład, że choć palma może się zdawać drzewem bardzo prosto zaprojektowanym, to nie on sam ją zaprojektował. Palma może wyglądać jak drzewko z dziecięcego rysunku – lecz to nie on jest dzieckiem, które umie ją narysować. On sam nie ma bowiem władzy nad tym cudownym kartonem, gdzie rysunki ożywają, ani nad tą cudowną zieloną kredką, z której wyrasta wszelka zieleń. Już na pierwszy rzut oka zauważa, że musiała tu działać moc, przy której i on sam, i palma są jak małe dzieci. Innymi słowy, pustelnik jest wystarczająco inteligentny, by uwierzyć w Boga; toteż muzułmanin, człowiek pustyni, też jest wystarczająco inteligentny, by uwierzyć w Boga.
Lecz jego wiara nie posiada tej ludzkiej złożoności, która płynie z porównania. Ktoś, kto spogląda na palmę, rzeczywiście zdaje sobie sprawę z prostego faktu, że stworzył ją Bóg, podczas gdy ktoś, kto spogląda na latarnię uliczną w nowoczesnej metropolii może zostać przekonany przez sto odmian sofistycznego pustosłowia, że stworzył ją sam osobiście. Lecz człowiek na pustyni nie jest w stanie porównać palmy z latarnią, ani nawet ze wszystkimi drzewami, które bardziej niż latarnia są warte, by się im przyglądać. Toteż jego religia, choć prawdziwa na tyle, na ile ogarnia, nie posiada różnorodności i witalności kościołów, projektowanych przez ludzi chodzących pośród lasów i sadów.
Mówię tu o muzułmańskim typie religii, nie zaś o orientalnym typie zdobnictwa, który jest od tej religii dużo starszy. Lecz orientalne zdobnictwo, choć nieraz podziwu godne, na tle gotyckich katedr jest niczym skamieniały las na tle żywego lasu rozśpiewanego ptasimi głosami. Krótko mówiąc, mieszkaniec pustyni ma nadmierną skłonność do uproszczeń i do brania swojej pierwszej prawdy za prawdę ostateczną. I tak jak dotyczy to religii, tak też dotyczy etyki. Ten, kto wierzy w istnienie Boga, wierzy w równość ludzi. Jedną z zalet wiary muzułmańskiej zawsze było to, że postrzegała ona ludzi po prostu jako ludzi i umiała chętnie witać przedstawicieli różnych ras. Mimo to, nawet pod tym względem była to wiara tak surowa i pierwotna, że jej model równości kojarzył się bardziej z jednostajną pustynią, niż z różnorodnością lasów i pól. Samo jej ludzkie podejście było nieczłowiecze.
Lecz choć to ludzkie podejście jest raczej rudymentarne, jest też prawdziwe i konkretne. Kiedy człowiek spotyka na pustyni innego człowieka, postrzega go naprawdę jako istotę ludzką. Widzi w nim kształt tak podstawowy i samoistny, jak w palmie czy piramidzie. Odkrywszy go na horyzoncie, nie traci czasu na dumania, przez jakie fazy pośrednie człowiek mógł wyewoluować z wielbłąda. Dostrzegając go z dużej odległości w postaci kropki, nie wydziera się na całe gardło, aby spytać, czy skończył uniwersytet albo czy jest całkiem pewny, że ma w sobie czystą krew germańską. Człowiek to człowiek – i jako taki jest ogromnie ważny. Jedno, co ratuje ich moralność i co stanowi przeciwwagę dla ogromu ich zbrodni, to fakt, że muzułmanie wykazują naprawdę dużo zdrowego rozsądku. A zdrowy rozsądek zaczyna się od tego, że istnieje powszechna więź, łącząca wszystkich ludzi.
To prawda, że w muzułmańskim charakterze leży głęboki i ogromnie niebezpieczny potencjał fanatyzmu, o której to groźbie wspomnę szerzej w dalszym toku książki (1). Fanatyzm wydaje się skrajnym przeciwieństwem zdrowego rozsądku. Osobliwe, że w istocie są to dwie strony tego samego medalu. Pustynny fanatyk jest groźny właśnie dlatego, że uznaje swoją wiarę za namacalny fakt, a nie za prawdę w naszym bardziej transcendentalnym sensie. Kiedy przyswaja sobie doktrynę, bierze ją tak jak wielbłądy czy palmy, to znaczy całkowicie dosłownie. Kiedy postrzega człowieka nie jako istotę ludzką, lecz jako muzułmanina lub niewiernego, odróżnia muzułmanina od niewiernego dokładnie w ten sam sposób, jak człowieka od wielbłąda. Lecz nawet wówczas akceptuje ludzką równość, w sensie równości muzułmanów. Nie dzieli włosa na czworo według wskazań pseudonauki, dzielącej rasy na wyższe i niższe. Pod tym akurat względem ma intelektualną przewagę nad wyznawcą judaizmu, który zazwyczaj intelektualnie go przewyższa, a w niektórych kwestiach nawet duchowo przerasta. Mówi się, na przykład, że wielu Żydów nie wierzy w życie pozagrobowe – jednak gdyby wierzyli, ich wizja życia pozagrobowego byłaby godna geniuszu Izajasza i Spinozy, podczas gdy raj muzułmański jest nader przyziemny. Lecz przy wszystkich subtelnościach swego intelektu Żydzi cierpią z powodu druzgocącej katastrofy: bycia Narodem Wybranym. To złudzenie fatalnie zaszkodziło również Niemcom, jak też ludziom, którzy lubią nazywać się Anglosasami. Od takiego akurat oszukiwania własnego sumienia mieszkaniec pustyni, choć bardziej dziki, jest zupełnie wolny. Jeśli nie patrzy na kogoś jak na muzułmanina, patrzy na niego jak na człowieka. Swoiste barbarzyństwo ratuje go chociaż przed etnologią.
Lecz również pod tym względem to, co oczywiste jest dla niego i oświeceniem, i barierą. Oczywistość nie pozwala mu, na przykład, na żadną subtelność ani wytworność w odczuwaniu płci. Islam wspaniale podkreśla równość ludzi – lecz jest to równość mężczyzn. Nikt, kto widział Arabów, wchodzących prosto z pustyni do palestyńskich czy egipskich miast, nie zaprzeczy, że szlachetna godność jest dostępna również dla najuboższych. Ci ludzie, odziani w rozpadające się łachmany, noszą się niczym królowie albo prorocy ze wspaniałych biblijnych opowieści. Trudno się dziwić, że tylu artystów chętnie szkicuje ich z natury, tworząc ilustracje do Starego i Nowego Testamentu. Na drodze do Kairu można spotkać ze dwadzieścia małych grupek do złudzenia przypominających Świętą Rodzinę podczas ucieczki do Egiptu – z jedną jedyną różnicą. To mężczyzna jedzie na osiołku.
Na Wschodzie to właśnie mężczyzna jest pełen godności, a nawet ceremonialny. Obnosi się nie tylko z przywództwem, jakie często przyznaje się mężczyznom, ale również ze specyficzną urodą i statecznością, jakiej na Zachodzie oczekujemy wyłącznie od kobiet. Ambitny mężczyzna świata zachodniego chce mieć elegancką kobietę, która zasiądzie u szczytu stołu, kiedy on zaprosi znajomych na obiad. W świecie muzułmańskim oczekuje się w takiej sytuacji, że to elegancki mężczyzna zasiądzie na głównym miejscu w domu. Nawet na ulicach to on jest pawiem, strojniejszym i barwniejszym od pawicy. I choćby założył stosunkowo skromny, częściowo europejski strój, co widuje się w Kairze i wielkich miastach, i tak w pewien nieuchwytny sposób okazuje nie tylko swą godność, lecz także męską pompatyczność.
Rycerskość wobec kobiet nie jest bowiem ideą ewidentną. Nie jest jasna jak słońce, nie rzuca się w oczy jak palma na pustyni. To subtelna równowaga między płciami, dająca wyszukaną i głęboko poetycką przyjemność ludziom, którzy potrafią na tym grać i tym się posługiwać. Nie jest to coś, co dzikus postrzegałby jako naturalne. Żeby to stworzyć, nie wystarczy być zdrowym na umyśle. Dzikusowi na ogół się zdaje, zgodnie z jego prymitywnym zdrowym rozsądkiem, że cała rozrywka i chwała należą się tej płci, która jest silniejsza i mniej uwiązana, podobnie jak cała władza należy się rodzicom raczej niż dzieciom. Muzułmanin pojmuje litość dla cudzej słabości; toteż potrafi dawać królewskie jałmużny kalekom czy sierotom. Lecz szacunek dla cudzej słabości jest dla niego pustym słowem; ta mistyczna idea jawi mu się jako niezrozumiała zagadka. To samo dotyczy czegoś, co można by nazwać lżejszym aspektem innego, bardziej ucywilizowanego uczucia. Muzułmański ogląd rzeczywistości, dosłowny i twardy, nie zostawia miejsca na pewien ulotny drobiazg – tę wspaniałomyślną grę w zaloty, która na Zachodzie przewija się przez wszystkie opowieści o zakochanych. Gdziekolwiek jest rycerskość, jest dworność; gdziekolwiek jest dworność, jest komedia, salonowa i romantyczna. Lecz nie ma komedii na pustynnych piaskach.
Kolejnym najzupełniej logicznym i spójnym elementem tej logicznej i spójnej wiary, zwanej mahometańską, jest element zwany przez nas wandalizmem. Ponieważ tak niewiele jest oczywistych spraw mających kluczowe znaczenie, i ponieważ do tych kluczowych spraw nie zaliczają się sentymenty na poły artystyczne, na poły antykwarskie, których nie da się nazwać oczywistymi, islam na ogół wyrzuca takie sentymenty poza nawias.
Byłoby bardzo trudno wyłożyć w paru roztropnych słowach, jaki jest dzisiaj pożytek z egipskich piramid. Toteż Saladyn, wielki wojownik saraceński, najzwyczajniej w świecie ogołocił piramidy z budulca, aby wznieść fortecę na kairskim wzgórzu. Niełatwo określić, jakie obowiązki ma człowiek wobec Sfinksa, toteż mamelucy używali go wyłącznie w charakterze tarczy strzelniczej. Trudno by w nich odnaleźć te sprzeczne uczucia, zarazem wzruszenia i ironii, którymi rozdarci byli pierwsi chrześcijanie w obliczu pogańskiej literatury i sztuki. Islam, jak powiedziałem, traktuje wszystko dosłownie i nie potrafi się niczym bawić z przymrużeniem oka.
Przyczyna tego kontrastu między islamem a chrześcijaństwem jest historyczna, i musimy być jej świadomi, jeśli chcemy zagłębiać się w te historyczne sprawy. Kościół chrześcijański już w bardzo wczesnym okresie stworzył ideę, że trzeba na nowo przebudować cywilizację w całej jej złożoności. Była to próba wypracowania nowej równowagi, odmiennej niż dawna równowaga stoików, lecz tak samo nie mogącej sobie pozwolić na chwiejność. Odmiennej – bo dawny system oznaczał istnienie wielu religii pod władzą jednego rządu, podczas gdy nowy oznaczał istnienie wielu rządów pod władzą jednej religii. Lecz idea różnorodności w ramach jedności, choć w pewnym sensie odwrócona, przecież w nim pozostała. Ludzie nowej Europy dokładali usilnych starań, by zachować całość dawnego dziedzictwa i dopasować ją do nowego systemu, choćby kosztem jednostkowych wyrzeczeń. Poszczególni chrześcijanie mogli wszystko stracić, lecz chrześcijaństwo, w miarę możliwości, nie powinno uronić ani okruchu. Islam z samej swojej natury był zupełnie inny, nawet w najlepszych okresach. Podczas gdy średniowiecze po omacku próbowało przywrócić świetność dawnego Rzymu, Mahomet nie próbował przywrócić świetności Babilonu. Budowniczowie Meczetu Omara nie spoglądali na piramidy tak jak budowniczowie Bazyliki świętego Piotra mogli spoglądać na Partenon. Więcej nawet – nikomu do głowy by nie przyszło, nawet podświadomie, żeby tego od nich oczekiwać.
Islam był ruchem; dlatego przestał się poruszać. Posiadł jedną wielką ideę – i żadnej innej. Lecz iskra Boża rozpala się tam, gdzie dochodzi do tarcia – tarcia dwóch elementów duchowych, takich jak tradycja i inwencja albo materia i symbol. Religie potępiane za złożoność posiadły coś, co przypomina tajemnicę płci: umieją płodzić myśli. Filozofia pustyni może tylko rozpocząć się na nowo od początku. Nie jest w stanie rosnąć; niedostępne jest dla niej to, co protestanci nazywają postępem, a katolicy rozwojem. Sam okrzyk, że nie ma boga prócz Boga stanowi tylko powtórzenie jednej myśli, tak jak powtarzają się piaszczyste wydmy i sunące po niebie chmury. To wyznanie wiary brzmi jak nieskończone echo, które wiecznie będzie wypowiadać to samo święte słowo.
Kiedy ujrzałem najpotężniejsze i najwspanialsze ze wszystkich meczetów tej ziemi, odkryłem, że ich inskrypcje noszą tę właśnie cechę umyślnej i wyzywającej jednakowości. Dawne arabskie pismo jest tak eleganckie i precyzyjne, że można go używać w charakterze ornamentu, niczym piktogramów sztuki greckiej. To całkiem jakby stworzyć heraldykę z pisma ręcznego albo pokryć tapetę autografami. Problem w tym, że literacki styl tych inskrypcji jest tak samo pełen powtórzeń jak styl dekoracyjny; i chyba właśnie dlatego da się go użyć do dekoracji. Frazy powracają co chwila, jak ozdobne gwiazdy czy kwiaty. Wielu ludzi wyobraża sobie, że katolickie kredo składa się z bezcelowych powtórzeń, ale to dlatego, że są za leniwi, żeby go wysłuchać albo nie są na tyle bystrzy, żeby je zrozumieć. Rzeczywiście, w całym kredo przewijają się te same terminy, jak w dowodzie Euklidesa, lecz są one stopniowo różnicowane i rozwijane jak matematyczny dowód. Tymczasem na inskrypcjach w meczecie ciągle powracają identyczne całe zdania, nie jak poszczególne kroki w dowodzeniu, lecz raczej jak refren piosenki. Taką właśnie aurę roztacza duch piaszczystych pustkowi; tak brzmi głos pustyni, niosący się wraz ze śpiewem muezzina z wysokich wieżyc miasta. Dochodzi wręcz do tego, że mówiąc o tych powtórzeniach człowiek sam zaczyna się powtarzać, tak przemożne wrażenie wywiera monotonia tych wydmowych horyzontów, tych niesamowitych płaszczyzn, przytłaczających duszę powagą oczywistości.
(1) Mowa o książce The New Jerusalem, z której pochodzi ten fragment.
Eseje G.K. Chestertona publikowane były w latach 1920-1930.
Felieton ukazał się w tomiku “Obrona wiary”, Wyd. Fronda, 2012 rok.