G. K. Chesterton: Rady, które odrzucamy

0
1285
[bsa_pro_ad_space id=5]

Jedynie Kościół katolicki broni człowieka przed poniżającą niewolą, jaką jest bycie typowym dzieckiem swoich czasów. Porównywałem Kościół z nowymi religiami, takimi jak socjalizm, i w tym właśnie punkcie Kościół się od nich różni. Te Nowe Religie pod wieloma względami pasują do nowych warunków – lecz tylko do nich. Kiedy warunki się zmienią, zaledwie za sto czy dwieście lat, Nowe Religie, skupione na swoim jednym celu, staną się praktycznie bezcelowe. Tymczasem Wiara ma nie tylko świeżość nowej religii, lecz także bogactwo religii starej, a zwłaszcza jej wszystkie rezerwy. Pod tym względem starodawność daje wielką przewagę, szczególnie gdy chodzi o odnowę i zachowanie młodości. Wyłącznie przez analogię ze zwierzęcym ciałem zakładamy, że wszystko co stare musi być stwardniałe i sztywne. Lecz to nieadekwatna metafora, bo oparta na skojarzeniu z żyłami i kośćmi. W sferze ponadczasowego ducha starość oznacza giętkość, a przede wszystkim – różnorodność i wiele alternatyw do zaoferowania. Patrząc na dzieje religii, obserwujemy swoisty płodozmian – dawne pola mogą przez dłuższy czas leżeć odłogiem, a potem znów stają się uprawne. Kiedy zaś nowa religia czy inna bieżąca moda zasiewa wszędzie tę samą monokulturę, po pewnym czasie pola jałowieją, a wiatr porywa ziarna. Religia tak stara jak katolicyzm miała czas, by zapełnić wielkie skarbce i zbrojownie; może do woli przebierać między zasobami wielu wieków, przywołując jedno stulecie na pomoc innemu. Może zawezwać stary świat, aby w nowym przywrócić równowagę.

[bsa_pro_ad_space id=8]

Tak czy owak, Nowe Religie pasują do Nowego Świata – i to jest ich najtragiczniejsza ułomność. Każda stanowi wytwór współczesnych warunków, co zresztą łatwo udowodnić. Socjalizm to reakcja na kapitalizm. Spirytyzm to reakcja na materializm, a w skrajnej postaci po prostu pokłosie nieszczęść wojny światowej. Lecz także i w pewnym subtelniejszym sensie fakt, że Nowe Religie nadają się dla świata sprawia, że tak naprawdę nie nadają się dla ludzi; a fakt, że łatwo je przyjąć, sprawia, że są nie do przyjęcia. Wszystkie podkreślają własną postępowość, ponieważ konkretna epoka, w której powstały, szczyci się postępem. Twierdzą, że są demokratyczne, ponieważ nasz system wciąż żałośnie popiskuje, że jest demokracją. Czym prędzej postarały się być w zgodzie z nauką, co nieraz oznaczało tylko przedwczesną kapitulację przed naukowymi błędami. W pośpiechu pozbywały się wszelkiej symboliki, którą można by nazwać przestarzałą, i wszelkich szat, które uchodzą za staromodne. Szczyciły się, że mają wesołe obrzędy i radosne kazania; ich kościoły konkurowały z kinami; nieraz zresztą zmieniały się w kina. W bardziej umiarkowanej postaci ich stan ducha sprowadzał się do wychwalania naturalnych przyjemności, czyli rozkoszy czerpanych z natury, w tym również z natury ludzkiej. Są to przyjemności zaiste znakomite, i znakomita jest wolność, pozwalająca się nimi cieszyć – a jednak wszystko to ma swe ograniczenia.

W gruncie rzeczy wcale nie potrzebujemy religii, która ma rację tam, gdzie i my mamy rację. Potrzebujemy religii, która ma rację tam, gdzie my się mylimy. W wypadku  bieżących duchowych mód problem w gruncie rzeczy nie polega na tym, czy religia dopuszcza wolność, ale (w najlepszym razie) na tym, czy ta nowa wolność dopuszcza religię. Ludzie nowocześni akceptują nowoczesne trendy z całym dobrodziejstwem ich inwentarza – z tym co przyjemne, co anarchiczne, co nudne, co oczywiste – i domagają się, by każda religia została przykrojona na ich miarę. Ale trend będzie istnieć nawet bez religii. Mówią, że religia powinna być bliżej ludzi – podczas gdy sami wolą obracać się wśród ludzi dalekich od religii. Mówią, że religia ma być praktyczna – podczas gdy sami i bez religii są praktyczni. Mówią, że religia ma być zgodna z nauką, choć sami zgadzają się z nauką, a nie bardzo chcą zgodzić się z religią. Mówią, że chcą takiej właśnie religii, bo sami tacy właśnie są. Twierdzą, że jej chcą, mając na myśli, że mogą się bez niej doskonale obyć.

Zupełnie inaczej wygląda sprawa, gdy religia – w swoim etymologicznym znaczeniu oznaczająca coś, co wiąże – nakłada ludziom więzy etyki, która nie jest zgodna z trendem panującym w danym miejscu i czasie. Tak działo się, kiedy święci mówili o pojednaniu groźnym, kipiącym z wściekłości warchołom, nie znoszącym nawet widoku przeciwników. Tak działo się, kiedy głoszono miłosierdzie poganom, którzy ani trochę w to nie wierzyli; i tak dzieje się dziś, kiedy głosi się czystość nowym poganom, którzy też zupełnie w to nie wierzą. W takich wypadkach człowiek zderza się z autentyczną religią; i wtedy właśnie widać szczególny i samotny tryumf wiary katolickiej.

Nie polega on po prostu na tym, że religia ma słuszność tam, gdzie i my mamy słuszność, ani że niesie pogodę ducha, nadzieję czy humanitarne współczucie. Nie – tryumf katolicyzmu leży w tym, że ma on słuszność tam, gdzie my byliśmy w błędzie, a świadomość ta, jak bumerang, wraca do nas już po fakcie. Jedno słowo, mówiące coś, czego nie wiemy, ma większą wartość niż tysiąc słów, mówiących to, co wiemy. Tym mocniej nas to uderza, jeśli nie tylko czegoś nie wiedzieliśmy, ale nie mogliśmy nawet w to uwierzyć. Może wydawać się paradoksem, że prawda uczy nas więcej poprzez słowa, które odrzucamy, niż słowa, które akceptujemy. A jednak jest to rzecz ewidentna, powszechnie znana i można ją zilustrować dowolnym przykładem.

Załóżmy, że ktoś nam odradza chodzenie do pubów. Uważamy go za nudziarza, męczącego, choć zapewne pełnego dobrych intencji. Jeśli przeciwnie, ktoś doradza, żebyśmy spędzali w pubach jak najwięcej czasu, nie mamy wątpliwości, że jego intencje są jak najlepsze, zaś ideał, który głosi – doprawdy wzniosły, aczkolwiek na tyle prościutki i oczywisty, że nie ma potrzeby go bronić. Lecz jeśli ów ktoś nam powie, byśmy unikali jednego konkretnego pubu, zwanego „Pod Koroną”, z lewej strony za stawem, ostrzeżenie może się wydać zbyt dogmatyczne i autorytatywne, nie poparte wystarczającą argumentacją. Załóżmy jednak, że udajemy się do pubu „Pod Koroną”, gdzie z miejsca trują nas rumem lub narzucają nam na głowę pierzynę i rabują z pieniędzy. Dochodzimy do wniosku, że człowiek, który nam to miejsce odradzał, wiedział coś o nim i posiadał naukową, wspartą dogłębnymi badaniami wiedzę na temat okolicznych lokali z wyszynkiem. Wypełzając z pubu ledwo żywi, tym bardziej cenimy jego radę, jeśli odrzuciliśmy ją przedtem jako głupi przesąd.

Przestroga robi większe wrażenie, gdy nie znamy racji, które za nią stały, lecz po skutkach widzimy, że była słuszna. Wszystko, co arbitralne i zarazem precyzyjnie trafne, przykuwa naszą uwagę. Łatwo możemy zapomnieć radę, którą uważamy za ewidentnie sensowną – choćby już w chwili, gdy się do niej stosujemy. Lecz  niezmierzona jest nasza mistyczna rewerencja dla rady, którą uznawaliśmy za nonsens.

 


Eseje G.K. Chestertona publikowane były w latach 1920-1930.

Felieton ukazał się w tomiku “Obrona wiary”, Wyd. Fronda, 2012 rok.

[bsa_pro_ad_space id=4]