W kontekście teraźniejszych decyzji wydawanych przez obecnego prezydenta Warszawy (ochrona dzieci w szkołach), sytuacji Kościoła w Polsce i na świecie, a także w kontekście obecnej sytuacji politycznej w Polsce i kilku ostatnich lat, warto spojrzeć z dystansu na wydarzenia sprzed 12 lat związane z odwołaniem abp Stanisława Wielgusa. Retrospekcja pochodzi z września 2015 roku.
Wojciech Turek
Sięgnąłem po wspomnienia arcybiskupa Stanisława Wielgusa, przeczytawszy w jednej z nielicznych recenzji, że jego dawni oskarżyciele nabrali dziś przysłowiowej wody w usta.
O burzliwych wydarzeniach przełomu lat 2006 i 2007, gdy w Polsce rozpętała się burza w związku z mianowaniem biskupa Wielgusa na urząd arcybiskupa warszawskiego, obecnie wspomina się niechętnie i jakby ukradkiem. Tym bardziej warto pochylić się nad kolejnym świadectwem, głosem głównego oskarżonego w głośnej sprawie, przypominającej swoim przebiegiem inną tajemniczą i dziś już przebrzmiałą historię tzw. „nocnej zmiany”, czyli obalenia rządu Jana Olszewskiego w czerwcu 1992 roku. Oba wydarzenia: obalenie rządu w 1992 roku w środku nocy oraz odsunięcie arcybiskupa od prestiżowego urzędu w 2007 roku, łączy ze sobą niezwykły przebieg wskazujący, że w grę wchodziło coś więcej niż tylko to, co formalnie stanowiło przedmiot ostrego sporu i bezpośrednią przyczynę podjęcia niezwykłych działań.
Z dzisiejszej perspektywy, czyli po upływie lat, widać wyraźnie, że ani realizacja uchwały lustracyjnej w 1992 roku, ani objęcie urzędu arcybiskupa przez Wielgusa w 2007 roku, nie mogły wywołać poważnego kryzysu ani w państwie, ani w Kościele. Objawem prawdziwego kryzysu było natomiast zwoływanie pospolitego ruszenia, wzniecenie histerycznego ataku i odwoływanie się do bardzo niebezpiecznych precedensów, w celu odsunięcia od stanowisk ludzi, którzy – z tytułu czyjejś, dość tajemniczej decyzji – mieli być pozbawieni prawa do ich sprawowania. Skupmy się na sprawie arcybiskupa Wielgusa. Jego nominacja pochodziła od papieża Benedykta XVI, zaś sam nominowany nie był człowiekiem znikąd. Profesor od 1988 roku, rektor Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego w latach 1989-1998, biskup płocki w latach 1999-2006. Zasłużony duszpasterz. I oto nagle, gdy wydawałoby się, że jeden z najwyższych urzędów w polskim Kościele obejmie człowiek światły i doświadczony, pojawił się atak, skoordynowany atak wychodzący z rozmaitych stron. Nie będę wymieniał listy nazwisk, skrupulatnie wymienionych przez autora wspomnień (s. 152-154). Niektórzy jego przeciwnicy może okazali się naiwni, inni może żałują dziś swej postawy, a jeszcze inni już nie żyją. Zdumiewające jest to, że nazwiska pochodzą z różnych (również bardzo mocno akcentujących swój katolicyzm) stron i że rozmaite osoby uciekały się do podejmowania nadzwyczajnych działań w sytuacji, która wcale – racjonalnie patrząc – dramatem nie była. Prezydent Lech Kaczyński wysłał delegację do papieża, a przecież na mocy konkordatu, rzeczą Kościoła jest podejmowanie decyzji w sprawach dotyczących hierarchii duchownej. Podobnie postąpił rzecznik praw obywatelskich dr Janusz Kochanowski, który orzekł o winie arcybiskupa Wielgusa zapominając, że jego rolą była obrona praw obywatelskich, a nie ferowanie – w zastępstwie sądów – jakichkolwiek wyroków. Kościelna Komisja Historyczna działając w ekspresowym tempie (2 stycznia uzyskała dostęp do akt Instytutu Pamięci Narodowej, a już 5 stycznia wydała oświadczenie), orzekła o winie arcybiskupa Wielgusa. Potem okazało się, że nie był to formalny dokument i nie wszyscy się pod nim podpisali, ale potem, to już było za późno. W ciągu kilku dni, a nawet zaledwie kilkudziesięciu godzin, powstawały dokumenty nie wiadomo nawet przez kogo pisane i zadziwiająco zgodne ze sobą w krytyce i braku wątpliwości w sprawie Wielgusa, pomimo, że wyrażały stanowiska różnych środowisk. Arcybiskup Wielgus podejrzewa na kartach swoich wspomnień, że podjęte przeciwko niemu działania były owocem działalności masonerii (s. 253). Jako historyk muszę stwierdzić, że udokumentowany źródłowo przebieg wydarzeń na przełomie 2006 i 2007 roku wciąż budzi szereg wątpliwości i prowokuje do zadawania ważnych pytań badawczych.
Fakt, że dziś [od 2014 – przyp. red.] – po ukazaniu się wspomnień arcybiskupa Wielgusa – ówcześni główni oskarżyciele milczą, nie ułatwi rozwikłania zagadki. Ale jakże jest wymowny! Recenzent, nie mając dostępu do dokumentów, ani nie znając dzisiejszych poglądów ówczesnych aktorów (z wyjątkiem samego arcybiskupa Wielgusa), nie może więc napisać niczego, co nie byłoby jedynie przypuszczeniem czy hipotezą. Wątpliwości budzi nawet rekonstrukcja podstawowych faktów. Może jedynie stwierdzić, że Polska jest takim dziwnym krajem, w którym dzieją się rzeczy trudne do zrozumienia i wyjaśnienia i niestety prawie nikomu nie zależy ani na tym, by je wyjaśnić, ani na tym, by w przyszłości uniknąć popełnienia wcześniej popełnionych błędów.
Z perspektywy dzisiejszej Polski widać, że arcybiskup Wielgus nie pasował do scenariusza, zrealizowanego po 2007 roku. Był i jest człowiekiem umiaru, człowiekiem bogatym w doświadczenia. Wywodzi się z typowej polskiej, antykomunistycznej i patriotycznej rodziny i „od zawsze” był zdecydowanym przeciwnikiem komunizmu. Oto jak opisał działalność antykomunistycznej partyzantki, tak zwanych dziś „żołnierzy wyklętych”: „Niektórzy partyzanci, pozbawieni nadziei i wsparcia z Zachodu, zaczęli stopniowo ulegać demoralizacji. Przestali przestrzegać jakiejkolwiek dyscypliny. Stawali się grupami straceńców. Aby się utrzymać, napadali na miejscowe sklepy i spółdzielnie. Zabierali to, co w nich było. Także alkohol. Często pod wpływem spożywanego alkoholu przemieniali się w ludzi zupełnie nieodpowiedzialnych. Kłócili się także między sobą i pod byle pretekstem strzelali do siebie. W ten sposób zginął jeden z najdzielniejszych partyzantów okresu wojny, dobry kolega mojej siostry Marty (…) którego w lutym 1947 roku po pijanemu zastrzelił jeden z kolegów (…)” (s. 18) Nie taki obraz przeszłości obowiązuje w dzisiejszym modelu edukacji.
Zakończywszy wspomnienia z dzieciństwa i młodości, arcybiskup Wielgus przedstawił na kartach swej książki historię drogi duszpasterskiej. Ukazał trudne warunki, w jakich funkcjonowali księża w latach 60., borykając się z niedostatkiem i represjami ze strony aparatu państwowego. Lata 70. przyniosły poprawę, a przyszły arcybiskup spędził kilka lat w Niemczech Zachodnich, badając średniowieczne dokumenty i rozprawy. Na kartach wspomnień nie widzimy karierowicza, lecz zapatrzonego w księgi teologa i filozofa, zainteresowanego pogłębianiem wiedzy naukowej, nie kwalifikującego się do prowadzenia działalności agenturalnej. To wtedy arcybiskup Wielgus zaczął rozmawiać z przedstawicielami komunistycznych służb. Prawda, że postąpił nieroztropnie. Ale od takiej niefrasobliwości do zdrady Kościoła czy Polski jest daleka droga.
W życiu każdego człowieka można znaleźć fakty i wydarzenia świadczące o chwilach zwątpienia i słabości. Zasadnicze znaczenie dla sformułowania pełnej i wyważonej oceny posiada interpretacja i odpowiednia hierarchizacja tego, co o danym człowieku możemy powiedzieć. O arcybiskupie Wielgusie można powiedzieć z całą pewnością, że zarzucane mu „winy”, nawet jeśli zostałyby udowodnione (a nie zostały!), nie uzasadniały zorganizowania przeciwko niemu tak gwałtownej i tak nienawistnej nagonki. Wszak prowadzenie rozmów z władzami bezpieczeństwa czy wywiadem było niejako wpisane w „koszty” bycia księdzem w Polsce Ludowej. Kościelna Komisja Historyczna ustaliła, że podobne kontakty utrzymywało wielu duchownych. Oczywiście, że należy te sprawy wyjaśniać, a lustrację należało przeprowadzić już w 1989 roku. Ale „ukamienowanie” arcybiskupa Wielgusa w styczniu 2007 roku – bez sądu, bez prawomocnych orzeczeń, bez zbadania kontekstu, bez zastosowania jednakowej miary w stosunku do innych osób zaufania publicznego – nosiło znamiona ordynarnego (by nie powiedzieć „dzikiego”) samosądu. Nie uwzględniono ani autonomii Kościoła, ani chrześcijańskiej postawy: nienawiści grzechu, a nie skruszonego grzesznika. Fakt zaangażowania w ten kuriozalny proceder zarówno reprezentantów państwa jak i mediów, musi budzić sprzeciw i podejrzenie, że w tej sprawie istniało drugie dno. Nie może być dobrze w państwie, które nie przestrzega ustanowionych praw i stosuje podwójne standardy: inne dla jednych, odmienne dla drugich.
Władze państwa po 2007 roku wielokrotnie swoimi działaniami bądź zaniechaniem działań wykazały, że stanowią o wiele większe zagrożenie dla bytu narodowego, od arcybiskupa Wielgusa, prowadzącego w przeszłości nieroztropne czy nawet naganne rozmowy z funkcjonariuszami służb Polski Ludowej. Dość wymienić jeden przykład: podejmowanie przez rządzących wspieranych przez wiodące media, prób jak najszybszej rezygnacji z własnej waluty i przyjęcia euro, wbrew oczywistym interesom narodowym. Takich ludzi, działających – świadomie bądź nie – na szkodę Polski, nie tylko nie pozbawiano zajmowanych stanowisk, ale wręcz obsypywano i obsypuje nadal kolejnymi zaszczytami.
Symbolicznym podsumowaniem, łączącym wydarzenia z dnia 5 stycznia 2007 roku, gdy arcybiskup Wielgus, w obliczu nagonki zrzekał się stanowiska arcybiskupa oraz z dnia 4 czerwca 1992 roku, gdy w środku nocy odwoływano rząd Jana Olszewskiego, było zachowanie Głowy Państwa, nie licujące z godnością niepodległej i suwerennej władzy Najjaśniejszej Rzeczypospolitej. Zadziwiające, że nikt dotychczas nie zauważył podobieństwa łączącego głównych aktorów obu wymienionych scen obrazujących przełomowe wydarzenia: na jednej widać prezydenta Lecha Wałęsę oklaskującego większość sejmową obalającą pierwszy rząd wybrany przez Polaków w 1991 roku, na drugiej prezydenta Lecha Kaczyńskiego oklaskującego – wymuszoną nagonką – decyzję arcybiskupa Wielgusa o zrzeczeniu się godności…
Arcybiskup Stanisław Wielgus, Tobie, Panie zaufałem, nie zawstydzę się na wieki: historia mojego życia, Warszawa 2014.