Na sobotę Chesterton: Wiek rozumu

0
867
[bsa_pro_ad_space id=5]

Ani rozum, ani wiara nigdy nie umrą, bo ludzkość by umarła, gdyby ją pozbawić jednego albo drugiego. Najbardziej szalony mistyk przechodzi etap, kiedy używa rozumu, choćby po to, żeby znaleźć racjonalne argumenty przeciw rozumowi. Najzacieklejszy sceptyk wierzy w jakieś dogmaty, aczkolwiek w swojej zaciekłości często zapomina, że są one dogmatami, uznawszy je za fakt. Wiara i rozum, w tym sensie, koegzystują w wieczności. Kiedy jednak używamy słów „wiara” i „rozum” dla opisowego określenia dwóch epok historycznych, obie te epoki dzieli od naszych czasów prawie jednakowy mentalny dystans. Tak zwany wiek rozumu nie istnieje dla nas równie kompletnie, jak tak zwane wieki wiary.

[bsa_pro_ad_space id=8]

Racjonalista, oczywiście, może patrzeć na wiek XVIII jako na złoty wiek wybornego rozsądku, tak jak wielbiciel średniowiecza patrzy na wiek XIII jako na złoty wiek wybornej wiary. Musi jednak spojrzeć wstecz, i jest to spojrzenie nad przepaścią. Nie wszyscy lubimy atmosferę naszych własnych czasów, tak intensywnie zainteresowanych wszystkimi zjawiskami psychologicznymi i wieloma zjawiskami parapsychicznymi. Możemy sądzić, że rozważania myślicieli stały się dziś głębsze – albo że stały się chorobliwe. Możemy aprobować albo krytykować nowe religie, uzdrawiające wiarą i przyzywające duchy, czy też sto innych przejawów tego samego irracjonalizmu w sferach całkiem odległych od nadprzyrodzoności lub choćby duchowości. Możemy różnie odnosić się do faktu, że w naszych czasach ludzie powszechnie wierzą w „moc sugestii”, co widać w reklamach i rozmaitych metodach edukacyjnych. Może nam się podobać, albo nie, ciągłe odwoływanie się do tej części ludzkiej natury, która nie jest racjonalna, ciągłe mówienie o podświadomości, pamięci zbiorowej albo instynkcie stadnym. Możemy to podziwiać albo nad tym ubolewać. Jest jednak faktem historycznym, z którego trzeba jasno zdać sobie sprawę, że w oczach każdego z wybitnych racjonalistów i wolnomyślicieli XVIII wieku nasz świat jawiłby się jak jeden wielki dom wariatów. Rozpaczliwie szukając w tym świecie jakiejś racjonalnej logiki, nieszczęsny wolnomyśliciel mógłby nawet znaleźć schronienie w klasztorze [podkr. red.].

Wiek XVIII stanowił zatem epizod, czy wręcz interludium, chociaż miłośnik tego okresu ma święte prawo twierdzić, że była to radosna, słoneczna godzina pomiędzy burzami, tak samo jak chrześcijanin ma prawo postrzegać w ten sposób pierwotne chrześcijaństwo albo cywilizację średniowieczną. Aby tym jaśniej pokazać zasadniczą cechę tego stulecia, porównajmy je najpierw z okresem, który je poprzedzał.

Wiek XVII zakończył się znakiem zapytania. Naturalnie, ten znak zapytania dzisiaj nam umyka. Mamy za sobą cztery stulecia podzielonego chrześcijaństwa i przywykliśmy do tego stanu; już prędzej bylibyśmy zaskoczeni, gdyby religie chrześcijańskie znów się zjednoczyły. Lecz ówcześni ludzie wciąż jeszcze uważali za dziwne i nienormalne, że religie są rozdzielone. Żadna ze stron tej waśni nie spodziewała się, że będzie to stan trwały. Cała ich tysiącletnia tradycja, odkąd jedna religia rozprzestrzeniła się po imperium rzymskim, dawała podstawy do oczekiwań, że z waśni wyłoni się jakaś nowa jedność. Z protestanckiego punktu widzenia wydawało się naturalne, że protestantyzm zdobędzie Europę, jak kiedyś zdobyło ją chrześcijaństwo. W takim wypadku sukces kontrreformacji oznaczałby tylko, że dogasający płomień buchnął po raz ostatni, jak pogaństwo w czasach Juliana Apostaty. Z katolickiego punktu widzenia naturalne było, że katolicyzm odbije Europę z rąk heretyków, jak już się wcześniej zdarzało. W takim wypadku protestanci byliby nową wersją albigensów, przemijającym elementem, który w końcu ulegnie ponownej absorpcji. Ale nie doszło ani do jednego, ani do drugiego. Skała pękła i nie chciała spoić się na nowo, a w szczelinie, czy może w przepaści, zaczął niespodziewanie wyrastać nowy gatunek dziwnych kłujących roślin. Otwarta rana zgniła.

Wszyscy słyszeliśmy, że renesans został spowodowany, a przynajmniej przyspieszony, przez upadek Konstantynopola. To prawda – więcej nawet, to prawda subtelniejsza niż potocznie się przyjmuje. Owszem, po upadku Konstantynopola uczeni z dworu bizantyjskiego rozproszyli się i rozprzestrzenili po całej Europie. Ale stało się coś więcej. Po Europie rozprzestrzeniły się również sceptyczne idee, pochodzące nie tylko od uczonych, lecz i od wielu innych ludzi, którzy oglądali tę najnowszą fazę niekończących się zmagań Chrystusa z Mahometem; a były to zmagania podobne do niekończących się przypływów i odpływów, wiecznego naporu i cofania. Wojna między islamem a chrześcijaństwem nie została rozstrzygnięta. Wojna między reformacją a kontrreformacją nie została rozstrzygnięta.

Co do mnie, myślę, że miało to znaczny wpływ na ekspansję sceptycyzmu w XVIII wieku. Kiedy ludzie oglądali Krzyż i Półksiężyc podrzucane na przemian jak żonglerskie piłki, dziwne by było, gdyby nie przyszło ludziom do głowy, że jedno jest równie dobre jak drugie. Kiedy ludzie widzieli, jak protestanci i katolicy okładają się nawzajem w wojnie trzydziestoletniej, jedni i drudzy raz zwycięscy, raz przegrani, dziwne by było, gdyby ludzie nie doszli do wniosku, że jedni i drudzy są siebie warci. Niejeden uznał, że walczące strony niczym się nie różnią i właściwie nie ma znaczenia, kto wygra. Dodanie jednej religii okazało się ogromnym odejmowaniem. Dwie religie razem wzięte znaczyły dużo mniej niż jedna. Wielu ludzi zaczęło myśleć, że skoro obie religie naraz nie mogą być prawdziwe, obie mogą być fałszywe. A kiedy ta myśl przyszła do głowy wielu ludziom, zaczęło się królowanie racjonalizmu [podkr. red.].

W skali jednostkowej oczywiście nie była to myśl nowa. Była stara jak świat i ewidentnie popularna już w czasach renesansu. W tym znaczeniu, ojcem nowoczesności jest Montaigne – ten zdystansowany, wybitny intelekt, który, by zacytować Stevensona, dostrzegł, że ludzie niebawem znajdą tyle samo powodów, żeby spierać się z Biblią, ile znaleźli, żeby spierać się z Kościołem. Erazm, Rabelais i nawet Cervantes też się do tego przyczynili, ale ci literaccy giganci wciąż jeszcze przejawiali wielkie, radosne upodobanie do życia, bo ich podświadome przekonania wciąż były chrześcijańskie; natrząsali się z żywotów poszczególnych ludzi, ale nie z żywota ludzkiego jako takiego. Lecz Montaigne był w pewnym sensie bardziej rewolucyjny niż przeciętny rewolucjonista, a to dlatego, że był relatywistą. Gdyby spotkał Cervantesa, wyjaśniłby mu, że jego błędny rycerz nie pomylił się specjalnie, biorąc marionetki za ludzi, bo ludzie są tak naprawdę marionetkami. Nie ma też powodów, by nie uznać wiatraka za olbrzyma; każdy olbrzym jest zresztą karłem w porównaniu z jeszcze ogromniejszymi olbrzymami. Takie właśnie czyste zwątpienie – a niektórzy nazwaliby je oryginalnie czystą toksyną – zaczęło od czasów Montaigne’a podskórnie drążyć społeczeństwo, i coraz szerzej przenikało na powierzchnię w miarę jak stopniowo stawało się jasne, że szala zwycięstwa w wojnach religijnych nie przechyli się definitywnie ani na jedną stronę, ani na drugą. Towarzyszył temu duch, który można szczerze nazwać humanistycznym. Trzeba jednak pamiętać, że nawet jego nowy, ożywczy humanizm oznaczał zarówno afirmację, jak negację. Kiedy społeczność nie jest już w odpowiednim nastroju na bohaterstwo, bardzo łatwo stać się humanistą; to czysto ludzki wybór. Niektórzy naprawdę byli tolerancyjni, ale większość była po prostu zmęczona. Kiedy zaś ludzie zmęczą się sporem, zazwyczaj każdy zostaje przy własnym zdaniu.

Pogrążeni w takim rozmiękłym zwątpieniu, myśliciele XVIII wieku nie umieli pojąć fanatyzmu i męczeństwa swoich przodków. Nie wiedzieli nic kompletnie o dziejach średniowiecza. Nie rozumieli, co znaczyło kiedyś dla ludzi jedno niepodzielone chrześcijaństwo. Przypominali małe dzieci, wstrząśnięte na widok pola bitwy.

Być może wszystko, co śmiertelne, ma tylko jedną krótką chwilę doskonałości, nawet jeśli śmiertelne łączy się z nieśmiertelnym. Najdoskonalszy okres wczesnego Kościoła był krótki; to samo dotyczy średniowiecza. Najdoskonalszy okres racjonalizmu był zaś nie tylko krótki, ale wręcz migawkowy. Tak się bowiem dzieje, że jedna faza musi zawsze zachodzić na drugą. Toteż Bentham i Jefferson1 byli w gruncie rzeczy dziedzicami czegoś, co okres tryumfu miało już za sobą. Racjonalizm bardzo szybko został skażony ideami romantycznymi, które miały zarówno poprowadzić ludzi naprzód, jak pchnąć ich wstecz. Od obywateli oczekiwano, że uwierzą w wolę ludu, czyli tak naprawdę w duszę ludu – w misterium i tajemnicę. Zanim jeszcze skończyła się rewolucja francuska, rozpowszechniły się nieracjonalne koncepcje, które nie zostały zracjonalizowane; i fakt ten zaważył na dalszych losach wieku rozumu. Danton powiedział: „Odbieranie ludowi marzeń jest zdradą”. Napoleon został koronowany, niczym Karol Wielki, przez papieża. A kiedy rewolucja, schodząc nisko, dotarła do błotnistych namułów, jakie zostawił ponury gniew Diderota, i kiedy paryżanie tryumfalnie wlekli Boginię Rozumu przez katedrę Notre Dame, osmalone gotyckie posągi, spoglądające na tę orgię spośród dymu i zniszczeń, mogły czuć się spokojniej niż w czasach, kiedy Wolter zaczynał pisać; mogły pogodnie czekać, aż znów nastanie ich godzina. Bowiem ta właśnie rewolucyjna orgia, to mistyczne szaleństwo, te opętane tańce menad stanowiły najlepszy dowód: Bogini Rozumu była martwa.

*

Wiek XVIII, jak wiadomo, był stuleciem pudrowanych peruk i przyklejanych do twarzy muszek; epoką koturnów, reweransów, afektacji i wyszukanych komplementów. Był też, jak wiadomo, stuleciem rozbójników, rozkwaszonych nosów i podbitych oczu, co widać na rycinach Hogartha; był stuleciem brudu, pijaństwa i brutalnych sportów. Każde z tych dwóch twierdzeń zawiera wyłącznie prawdziwe szczegóły, lecz jeśli uznamy je za uogólnienia, dwa takie uogólnienia naraz nie mogą być prawdziwe. W kategoriach filozoficznych, jedno i drugie jest o tysiąc mil odległe od prawdy. Jako wyjaśnienie typowych cech epoki, jedno i drugie jest bez wartości, bo jedno nie wyjaśnia drugiego. Możemy uznać, że ludzie w XVIII wieku mieli bardzo nienaturalne stroje, fryzury i maniery, ale nie przybliży nas to do odkrycia, czemu jednocześnie tak nas razi ich zdecydowanie nadmierna naturalność. Byli bowiem męscy i hardzi do tego stopnia, że graniczyło to z brutalnością albo wręcz anarchią. Owszem, nosili pudrowane peruki, ale uwielbiali też toczyć pojedynki.

Z podobną dychotomią miałem nieraz do czynienia podczas dyskusji o dziejach religii. Ludzie, którzy chcieli po prostu znaleźć argumenty przeciwko chrześcijaństwu, czy wiekom średnim, czy czemuś jeszcze innemu, uważali, że wystarczy skrytykować mnichów, bo byli zbyt potulni, albo krzyżowców, bo byli zbyt agresywni, albo feudalizm, bo był zbyt toporny, albo heraldykę, bo była zbyt wyszukana. Innymi słowy, obwiniali epokę za łagodność Edwarda Wyznawcy i gwałtowność Ryszarda Lwie Serce, ale nie szukali powodu, dla którego jedna i ta sama epoka posiadała dwa zestawy przeciwstawnych cech naraz. A przecież nie zrozumiemy żadnego zjawiska, póki nie zrozumiemy jego sprzeczności; póki (zwłaszcza) nie zrozumiemy jego własnych nieporozumień.

Jedyny sposób, żeby pojąć inne czasy, czy będzie to wiek rozumu, czy wiek wiary, to spojrzeć na nie z wyższego poziomu niż ten, gdzie padają oklepane zarzuty, które w założeniu mają się uzupełniać, a w rzeczywistości się wykluczają. Trzeba znaleźć taki wspólny duchowy mianownik, który mógł łączyć obie skrajności; coś, co z jednej strony zostało wycyzelowane, osiągając ten konkretny rodzaj subtelności, a z drugiej strony zostało pogrubione, osiągając ten konkretny rodzaj grubiaństwa. Jeśli franciszkanin był przyjazny, a krzyżowiec wrogi, to przyczyną było pewne mistyczne przekonanie. Jeśli Doktor Johnson2 czasem okazywał dworną kurtuazję, a czasem opryskliwą impertynencję, to przyczyną było pewne przekonanie racjonalne. Wiek rozumu niezbyt mnie pociąga, zwłaszcza na tle innych stuleci, które osobiście uważam za bardziej rozumne, ale gdybym miał się nim zajmować, oparłbym się na rozumie właśnie, a nie na bezmyślnych uogólnieniach. Nie wytykałbym palcem raz tego, raz owego, co przypadkiem, choć na różne sposoby, drażni moją nowoczesną wrażliwość. Nie kręciłbym nosem na Chesterfielda3 za to, że był wyfiokowanym modnisiem, ani na Johnsona za to, że był abnegatem, nie narzekałbym, że menuet był etykietalnie sztywny, a walka kogutów bydlęco gwałtowna, po to tylko, żeby na koniec wydać westchnienie ulgi, konkludując, że my, chwała Bogu, żyjemy w lepszych czasach. Tak właśnie zachowuje się matołkowaty turysta w obcym kraju. Myśli, że ludzie wszystko tam robią niewłaściwie, bo nigdy nie zadał sobie trudu, żeby się dowiedzieć, co oni właściwie próbują zrobić.

I to jest właśnie coś, od czego należy zacząć. Co właściwie próbował zrobić wiek XVIII? Jaki duch kierował ówczesnymi ludźmi, kiedy poświęcali energię na takie czy inne trudy?  Informacje o ich codziennym życiu, o ich modzie czy systemie wentylacji, nie są informacjami na ich temat. Są to informacje na nasz temat. Są to rzeczy, które my akurat dostrzegamy, bo rzucają nam się w oczy jako nowe, nawet przez sam fakt, że są stare. Jeśli taki czy inny detal pośród masy innych detali zaskakuje nas albo bulwersuje, rzuca to światło na naszą własną mentalność albo nasze własne warunki życiowe, lecz niespecjalnie na umysłowość naszych przodków. Naprawdę cenna wyobraźnia historyczna to taka, która pozwala nam zgadnąć, co zaprzątało ich myśli.

Religia XVIII wieku została elegancko podsumowana w maksymie, stanowiącej motto stowarzyszenia szkockich klubów dyskusyjnych. Maksyma brzmiała: Gloria hominis ratio et oratio – chwałą człowieka jest rozum i mowa. Ich ideałem był duch publiczny, w swoim prawdziwym znaczeniu upubliczniania – możliwość, by ujawniać głośno, na powszechnie dostępnym forum, sekrety pałacu albo korupcję senatu. Ma się rozumieć, sekretów i korupcji było wtedy pod dostatkiem, jak w każdych innych czasach, choć pewnie nie aż tyle, co dziś. Tak jednak wyglądała ich wizja, ich ambicja, ich marzenie. Uczciwy człowiek chciał być kimś takim, a nieuczciwy udawał, że taki właśnie jest. Ideał XVIII wieku to oświecony orator, oskarżający dworaków i karierowiczów; to trybun ludowy. Można go zrozumieć tylko w świetle wielkiej łacińskiej literatury, którą ówcześni ludzie kochali i zgłębiali z pasją badaczy. Patrzymy dziś z lekką ironią na wykwintnych starszych dżentelmenów, popijających portwajn i cytujących Horacego. Pamiętajmy jednak, że wersety, które lubili cytować, nie opiewały wyłącznie falerneńskiego wina. Znacznie częściej przytaczali wspaniałe strofy o Regulusie, który dla dobra Republiki śmiało wybrał śmierć na torturach, albo o poecie, który powrócił do świątyń rzymskich bogów.

Osądzając wiek XVIII według jego moralnego ideału, co stanowi jedyne sprawiedliwe kryterium, widzimy, że wiek ten wcale nie był taki zły, jak nam się zdaje; a możliwe, że nie był taki zły, jak nasze własne stulecie. Jeśli widzimy jego polityczną zgniliznę, to dlatego, że pokazali nam ją ówcześni ludzie. Mówili o niej, demaskowali ją i nawet ją karali. Wybitni wodzowie, jak książę Marlborough, potężni politycy, jak Dundas, naprawdę bywali zmuszeni do rezygnacji, a często nawet do zwrotu tego, co zagarnęli. Ich bezkarność była znacznie mniejsza niż w wypadku skorumpowanych polityków naszych własnych czasów. Wiek XVIII kładł biały puder na włosy, podczas gdy my wybielamy reputacje, co trudno uznać za przekonujący dowód ich nienaturalności i naszego realizmu.

Żyło wtedy wielu idealistów, którzy z entuzjazmem wyobrażali sobie ów tryumf rodzaju ludzkiego, jaki miał nastąpić w przyszłych stuleciach. Byliby mocno rozczarowani, gdyby go ujrzeli. Ciągle wbija się nam do głowy, że system panujący w krajach wysoce uprzemysłowionych i wysoce zorganizowanych to demokracja, więc trudno się dziwić, że demokracja traci popularność. Prawda wygląda tak, że ludzie, którzy w XVIII wieku opracowali doktrynę demokracji nie stworzyli jej z myślą o systemie, który nawet w przybliżeniu przypominałby świat współczesny, na swój sposób najbardziej archaiczny ze wszystkich światów. Twórcy nowożytnej demokracji myśleli w kategoriach starożytnych wspólnot rolniczych, sięgając wstecz poza Imperium Rzymskie, aby odnaleźć rzymską republikę. Lecz Rzym był republiką w czasach, kiedy był wioską. Osiemnastowieczni teoretycy sami nieraz mieszkali w takich wioskach, a zawsze w krajach usianych mrowiem siół i niewielkich osad. Nie mieli pojęcia, jaki świat silników i stali odziedziczą kiedyś ich potomkowie. Rewolucja francuska wybuchła przed rewolucją przemysłową. Nie umieliby sobie nawet wyobrazić tego kolosalnego, skomplikowanego tworu, który my nazywamy miastem. Dla nich miastem był ówczesny Londyn, nieduży i kameralny. Kiedy mówili o demokracji, rzeczywiście rozumieli przez to, że jest to władza ludu, dla ludu i sprawowana przez lud, mieli jednak na myśli, że jest to władza ludzi, których znali, dla ludzi, których znali, sprawowana przez ludzi, których znali, i że wszyscy oni również znają się nawzajem. Mocno wątpię, czy którykolwiek z osiemnastowiecznych teoretyków tego ustroju, czy to Payne, czy Jefferson, czy Condorcet, oczekiwałby, że olbrzymie, anonimowe społeczeństwo, takie jak nasze, w ogóle może być demokracją. Uznaliby pewnie, choć nie bez oporów, że takie społeczeństwo to przypadek wymagający Cezara oraz panem et circenses.

Lecz oczywiście nie tylko czynniki materialne sprawiły, że ich osiemnastowieczne idee nijak się mają do współczesności. O wiele ważniejsze były czynniki moralne, które też, niestety, przekładają się na materialne. Można to streścić jednym słowem, i nie będzie to słowo „demokracja”, lecz „plutokracja”. Cały dwór wersalski razem wzięty nie operował takimi sumami, jakie potężny rekin giełdowy wyrzuca dziś za okno podczas tygodnia w ekskluzywnym ośrodku wakacyjnym. Rozmiary dzisiejszych operacji finansowych to zjawisko nienormalne i niespotykane w całych dziejach świata. Ta prostacka, rozprzestrzeniająca się plutokracja nie zasługuje, by nazywać ją demokracją, nawet jeśli ktoś używa tego określenia w charakterze zniewagi. Dawny, klasyczny duch demokracji żyje dziś tylko w niezależnym obywatelu, stawiającym opór plutokratom. Wyłącznie ktoś taki przypomina stoików i trybunów ludowych, tak bardzo podziwianych przez ojców-założycieli współczesnej republiki.


1 Jeremiasz Bentham (1748-1832) – ekonomista i fi lozof angielski, założyciel utylitaryzmu, mentor Johna Stuarta Milla; Tomasz Jeff erson (1743- 1826) – ideolog demokracji i jeden z ojców amerykańskiej niepodległości.

2 Samuel Johnson (1709-1784) – zwany Doktorem z racji swej uczoności,wybitny przedstawiciel angielskiego życia literackiego w XVIII wieku.

3 Philip Stanhope, czwarty hrabia Chesterfi eld (1694-1773) – angielski polityk i literat.


Poprzedni sobotni odcinek znajduje się TUTAJ.

Cykl ukazał się w tomiku „Obrona rozumu” Wyd. Fronda.

 

[bsa_pro_ad_space id=4]