Na sobotę Chesterton: Cywilizacja kontra kultura

0
1223
[bsa_pro_ad_space id=5]

Pojawiło się niedawno interesujące rozróżnienie, czy wręcz przeciwstawienie, między kulturą a cywilizacją. Dwaj znani pisarze, Niemiec i Rosjanin1, akceptują to rozróżnienie, chociaż różnie je rozumieją. Niemiec, jako wolnomyśliciel i agnostyk, jest siłą rzeczy ograniczony przez dogmaty materializmu, trzymające go mocno w ryzach jak stalowe nity. Rosjanin, jako prawosławny chrześcijanin ocalały ze swego zniszczonego, prześladowanego Kościoła, jest odrobinę pogodniejszy i sprawia wrażenie, jakby uważał, że istnieje coś takiego jak ludzka wolna wola i szansa na ludzką wolność. Obaj jednak mniej lub bardziej wierzą w pewną teorię dotyczącą stosunku między kulturą a cywilizacją, głoszącą, najogólniej biorąc, że cywilizacja to kres kultury, przy czym „kres” może nawet oznaczać śmierć.

[bsa_pro_ad_space id=8]

Streszczę tu ową teorię szkicowo i na moje własne potrzeby. Kultura jest wzrostem; jest pierwotną erupcją duchowej lub artystycznej natury człowieka, przejawiającą się w rdzennym folklorze czy prymitywnej architekturze wszystkich ludów. Cywilizacja natomiast oznacza granicę, czy też kompromis, który trzeba było ustanowić, kiedy człowiek odkrył, że istnieją też inne ludy oraz inne metody produkcji. Rozwijając kulturę, człowiek rozwija przeróżne odmiany swej sztuki; innymi słowy, rozwija własne upodobania. W konsekwencji prawdziwa kultura,
tak jak prawdziwe miłosierdzie, zaczyna się w domu. Razem z cywilizacją pojawiają się jednak idee czysto publiczne, a zatem nieco bezdomne. Kultura polega na tym, że sadzimy we własnym ogrodzie takie drzewa, jakie chcemy, tam, gdzie nam się podoba. Cywilizacja to proces sądowy z sąsiadem, któremu nasze drzewa zacieniają ogród, albo możliwość wezwania policji, by wyrzuciła sąsiada, jeśli ten, dysząc zemstą, wedrze się na naszą posesję.

To rozróżnienie zawiera sporo prawdy. Można to przyznać, nie akceptując jednocześnie fatalistycznego i dość pesymistycznego nastawienia Spenglera, z jakim traktuje on swoje epoki geologiczne i ludzkie skamieliny. Dość powiedzieć, że nie jesteśmy skamielinami; nie są nimi Izajasz, Pitagoras ani Augustyn. Spengler przejawia skłonność, by postrzegać ukształtowaną cywilizację jako nadejście epoki lodowcowej, wskutek której ludzkie życie zastygnie tak, jak zastyga życie roślinne skute lodem. Rosjanin Bierdiajew, jak wspomniałem, ma więcej swobody i dystansu, ale przede wszystkim swobody. Nie jest tu jednak moim celem osądzanie ani teoretyków, ani teorii, interesuje mnie tylko jeden jej aspekt, ten mianowicie, który dotyczy cywilizacji, w jakiej przyszło żyć większości moich współczesnych rodaków – cywilizacji londyńskiej i wielkomiejskiej, o ile to coś można w ogóle nazwać cywilizacją.

Gnębi mnie, na przykład, następujący problem. Jeżeli w ogóle oczekiwaliśmy czegoś po cywilizacji, to tego, że nas ucywilizuje. Wyraz „cywilizacja” pochodzi od łacińskiego słowa oznaczającego „uprzejmość”. Grecki odpowiednik tego łacińskiego słowa zrodził dzisiejsze wyrazy „polityk” i „policjant”. Przyjemnie pomyśleć, że i „polityk”, i „policjant” oznaczałby dla dawnych Greków „człowieka o dobrych manierach”. Cywilizacja i dobre maniery to w dawnych językach omalże synonim. Gdy tylko Rzymianie, odziedziczywszy te pojęcia po Grekach, stworzyli ideę cnót obywatelskich, została ona mgliście powiązana z ideą wzajemnej grzeczności. I do pewnego punktu cywilizacja,
a nawet życie publiczne, rzeczywiście działają w ten właśnie sposób. Ludzie zaczynają odczuwać nowe, osobliwe zahamowania. Czują się z lekka jakby niekomfortowo na myśl, że mieliby dać w zęby albo przyłożyć w łeb jakiemuś obcemu człowiekowi, któremu nie zostali nawet przedstawieni. Pojawia się swoista delikatność, niejasne poczucie, że jedne zachowanie jest taktowne i stosowne, a inne wręcz przeciwnie. W efekcie obywatele zazwyczaj decydują się bić, kopać i tłuc na kwaśne jabłko jedynie swoją najbliższą rodzinę oraz dobrych znajomych.
Lecz opowieść o rozwoju konwenansów ma też ciemną stronę, a w świetle teorii, mówiącej że cywilizacja petryfikuje kulturę i niszczy jej kreatywność, wyrasta wręcz na opowieść tragiczną, z nieuchronnym złym zakończeniem. Myślę, że istnieją powody do krytyki i żywego niepokoju, kiedy życie publiczne, które czyni z nas obywateli, staje się bardziej brutalne i nieokrzesane niż życie prywatne, które nas wychowuje. To ponury, złowrogi omen, gdy ludzie zaczynają być bardziej niegrzeczni wobec obcych, niż wobec przyjaciół.

Bądź co bądź, dom rodzinny, mimo że w naszej cywilizacji ostała się z niego smętna ruina, jest w dalszym ciągu szkołą dobrych manier. Wiele osób zadaje sobie niemały trud, a większość zadaje sobie jakiś przynajmniej trud, aby przekazać własnym dzieciom pewne, minimalne chociaż, standardy społecznego i towarzyskiego obycia. Drobne gesty zniecierpliwienia, na jakie od czasu do czasu sobie pozwalamy – ciśnięcie talerzem zupy przez stół, powiedzmy, albo wymachiwanie nożem stołowym w sposób, który powierzchowny obserwator mógłby omyłkowo poczytać za mordercze zakusy – nie zmieniają faktu, że pod tym samym dachem w dalszym ciągu uczy się dzieci rozsmarowywać dżem na chlebie i nie rozlewać mleka. Dawne tradycje dobrego wychowania, na ile w ogóle przetrwały, są nadal w wielkim stopniu tradycjami wynoszonymi z rodzinnego domu; zalicza się tutaj otwieranie drzwi przed damą lub podawanie musztardy
osobie siedzącej przy tym samym stole. Prawie wszystko, co ocalało z kurtuazji i dystynkcji, to formy związane z podejmowaniem gości. Można to nazwać dobrymi manierami albo potępić jako snobizm. Tak czy owak, to w życiu prywatnym człowiek wciąż jeszcze próbuje czasem sięgać najwyższych wzorców savoir-vivre’u i zachowywać formy, które są w istocie starodawnymi rytuałami i ceremoniami jego kultury.

Za to w życiu publicznym wiele się zmieniło. I ta właśnie sfera życia stanowi test, obnażający ponurą prawdę. W życiu publicznym człowiek zazwyczaj nie stara się zachowywać najlepszych manier, nawet jeśli wyniósł je z własnego domu, lecz porzuca je w desperacji wskutek zamętu i tłoku nowoczesnych miast. Ktoś, kto umiałby ukłonić się grzecznie w eleganckim salonie, będzie przepychał się i deptał ludziom po nogach, żeby wedrzeć się do autobusu. Ktoś, kto da gościowi osobny pokój w swoim pękającym w szwach mieszkaniu, szeroko rozsiądzie
się w metrze, nie zostawiając miejsca dla współpasażerów. Innymi słowy, życie między ludźmi, które Grecy kojarzyli z wykwitną grzecznością, a Rzymianie z uprzejmością, stało się znacznie bardziej barbarzyńskie niż życie pustelnicze albo życie w prymitywnym plemieniu.

Moglibyśmy pogodzić się z faktem, że w wyniku cywilizacji nasza kultura staje się bardziej oziębła i oficjalna. Trudno jednak pogodzić się z faktem, że nasza własna cywilizacja robi z nas barbarzyńców. Kultura, tak jak ją rozumieją Bierdiajew i Spengler, jest czymś wewnętrznym, opartym na wyobraźni i nieomal świętym, a kiedy przybiera formę zewnętrzną możemy ją rozpoznać jako efekt charakterystycznej twórczości poszczególnych ludzi, tak jak rozpoznajemy dzieło sztuki jako efekt charakterystycznej twórczości poszczególnego artysty. Wskutek rozwoju kultury angielskiej, na przykład, nawet w najskromniejszych szeregowcach ludzie uwielbiają hodować całą masę kwiatów w ogródku od frontu. Ba, wskutek rozwoju tejże kultury nasze wioski i miasteczka mają swoistą urodę i są malownicze nawet będąc niewygodne. Ze smutkiem powitalibyśmy bardziej uporządkowaną cywilizację, która wymusiłaby na nas, żeby wszystkie ulice biegły po linii prostej, albo wręcz żeby wszystkie budynki dumnie się prezentowały. Lecz dzisiejsza cywilizacja nie robi nawet tego. Ona w ogóle nie robi
nic, żeby zachować prostotę i dumę. Nasze romantyczne wioski z domkami otoczonymi bezładną masą kwiatów nie zostaną wyparte przez szerokie, uporządkowane aleje ani klasyczne kolumnady. Zostaną wyparte przez chaotyczny natłok tablic reklamowych i rzędy nowoczesnych bungalowów.

Oto jeden z aspektów owego upadku cywilizacji, nad którym tylu ludzi dziś ubolewa. Cywilizacja czyni nas prostakami, jak człowieka, który walczy o siedzące miejsce w metrze.


1 Oswald Spengler i Mikołaj Bierdiajew.


Esej ukazał się w tomie zebranym pt. „Obrona rozumu”, wyd. Fronda 2014.


Poprzedni odcinek: Chesterton na sobotę: Obskurantyzm reformacji

Artykuł Barbary Wodzickiej: APOSTOŁ ZDROWEGO ROZSĄDKU, KANDYDAT NA OŁTARZE, GILBERT KEITH CHESTERTON (1874-1936)

 

[bsa_pro_ad_space id=4]