Dziś rano byłem zajęty prowadzeniem badań naukowych w tej wielkiej, nowatorskiej dziedzinie, jaką jest psychoanaliza. Zacząłem na długo przed śniadaniem i kontynuowałem przez całą porę śniadaniową, a nawet jeszcze dłużej. Każdy dziennikarz słyszał, że psychoanaliza opiera się głównie na analizie snów. Ale żeby analizować sny, trzeba je najpierw wyśnić, a żeby je wyśnić, trzeba spać. I tak oto, podczas gdy inni marnowali złociste chwile poranka na mniej ważne i uczone trudy, gdy prości, ciemni wieśniacy od świtu kopali w swoich prostych, ciemnych warzywnikach, aby wyhodować proste, ciemne fasole i kartofle, gdy księża intonowali swoje klesze zaklęcia, a poeci układali liryczne strofy do słowików – ja, pionier postępu, dokonywałem odkryć o setki lat wyprzedzających nasze barbarzyńskie czasy, bezlitośnie penetrując wszystkie senne koszmary, z których świetlana przyszłość wywiedzie kiedyś swoje wyrocznie i przykazania.
Nie będę tu z detalami opisywał, co mi się śniło – aż tak bezlitosny nie jestem. W rzeczy samej, mam wrażenie, że psychoanalityk bywa nieznośnym nudziarzem przy śniadaniu. Najogólniej mówiąc, we śnie wędrowałem przez Albert Hall (2) i jakieś leżące pod nim katakumby, spierałem się z teozofem i jadłem cynamonowy ciągnący placek, którego dzisiaj nikt nie piecze, tak że odszedł w przeszłość, jak tyle innych rzeczy, którymi Anglia słusznie mogła się chlubić. Trudno mi dopasować ten sen do Freuda i jego teorii o stłumionych pragnieniach. Przysięgam bowiem, że nigdy w życiu nie stłumiłem pragnienia, by zjeść placek ani by spierać się z wyznawcą teozofii, a jeśli chodzi o wędrówkę po Albert Hall, to przecież żaden normalny człowiek nie mógłby tego pragnąć.
Kiedy zszedłem na śniadanie, przejrzałem poranną gazetę; nie, wcale nie była to popołudniówka, jak moglibyście dowcipnie zasugerować. Nie podchodzę do moich badań z aż tak wielkim oddaniem. Tak więc, powtarzam, przejrzałem poranną gazetę, gdzie odkryłem obszerny artykuł na temat psychoanalizy. Wyjaśniał on doprawdy wszystko, z wyjątkiem tylko tego, na czym psychoanaliza się zasadza. Naturalnie, ten aspekt prasa zawsze omawia wycinkowo. W miarę moich skromnych możliwości spróbowałem więc złożyć te wycinki w całość. Wyszło mi, że sny to zaledwie symbole; symbole, jak rozumiem, czegoś ogromnie pierwotnego i przerażającego, co pozostaje tajemnicą. To chyba bardzo nienaukowe użycie słowa „symbol”. Symbol nie jest maską, lecz raczej demonstracją – nie zakrywa sekretu, lecz wyraża coś, czego już lepiej nie da się wyrazić. Jedzenie placka może, owszem, świadczyć, że chcę odgryźć nos mojemu ojcu (bo stanowię ciężki przypadek kompleksu Edypa), ale samo w sobie nie posiada większych walorów symbolicznych. Błąkanie się pod Albert Hall może sugerować, że pragnę zabić stryjka, ale wykładnia ta nie poraża swą oczywistością. Nie sądzę, żebyśmy podczas marzeń sennych zbliżali się choć trochę bardziej do prawdy, skoro w nocy skrywamy wszystko przed sobą jeszcze dokładniej, niż tłumimy to za dnia.
Tak czy owak, zamordowany stryjek skojarzył mi się z Hamletem, o którym za chwilę. Na razie chcę tylko powiedzieć, że moja codzienna gazeta zbyła temat dość powierzchownie. Z tym większą ulgą otworzyłem „London Mercury”, by znaleźć tam artykuł o psychoanalizie pióra pana Johna Davysa Beresforda.
Jak słusznie zauważa pan Beresford, pomysł, by w snach doszukiwać się znaków jest stary jak świat. Ba, nawet dorabianie teorii do tego pomysłu jest starsze niż można by sądzić. I nic dziwnego, gdyż jest to zachowanie tak naturalne, że nawet się go nie zauważa; właśnie dlatego nie odkryto go wcześniej. Na długo zanim nastała moda na psychoanalizę, ja sam (a Bóg mi świadkiem, żaden ze mnie psycholog) powtarzałem, że jest ziarno prawdy w ludowych tradycjach, w tym również w powiedzeniu, że sny sprawdzają się na opak. Człowiek nieraz myśli w nocy o sprawach, nad którymi nie zastanawia się za dnia. Lecz oprócz ziarna prawdy, to ludowe powiedzenie posiada pewną cnotę, którą zagubiła elitarna i antyludowa nauka współczesna. Dawny zabobon miał jeden ważny składnik, świadczący o psychicznej normalności: nigdy nie był głoszony całkiem serio. Bowiem choć nazywamy średniowiecze epoką wiary, oddalibyśmy mu równy hołd, nazywając je epoką wątpliwości; zdrowych wątpliwości, a nawet zdrowej drwiny. Mrożące krew w żyłach historie o duchach zawierały element przymrużenia oka, mniej lub bardziej świadomy. Z lękiem łączyła się rozrywka. Prości ludzie zbyt dobrze znali świat roślin, aby nie przychodziło im czasem do głowy, że upiorne oblicze ducha może być wydrążone z dyni.
Tymczasem psychoanaliza jest traktowana ze śmiertelną powagą. Jeden kmiotek mógł się kiedyś mądrzyć do drugiego: „Słyszałeś, kumie? Sny sprawdzają się na opak!”, i obaj wyszczerzali się w uśmiechach. Lecz kiedy pan Beresford powiada, że spośród wszystkich teorii naukowych teoria Freuda jest najbardziej atrakcyjna dla pisarzy, „bo dotyczy seksu, tego niemal uniwersalnego tematu powieści”, widać, że zwraca się do osób wolniej chwytających i poważniejszych niż kmiotkowie.
Nikogo to nie bawi. Zupełnie jakby ludzie stracili zdolność reagowania na bodźce humorystyczne. Ongiś, gdy jednej pomywaczce śnił się pogrzeb, druga odpowiadała: „To znaczy ślub!”, i obie zaczynały chichotać. Gdy jednak pan Beresford oznajmia, że teoria Freuda „zwiastuje sugestię bardziej wyzwolonej moralności, bowiem obszernie wyjaśnia fi zyczną i duchową konieczność uwolnienia pragnień” – nikt jakoś nie chwyta puenty. W głębokiej, smętnej ciszy nie słychać ani jednego chichotu. Naprawdę dziwna sprawa. Oto błyskotliwy współczesny artysta opowiada dowcipy skrzące się humorem znacznie bardziej wysublimowanym niż prostackie żarty kmiotków i pomywaczek – a jego dużo subtelniejszy trud spotyka się z dużo słabszym odzewem. To zaledwie jeden z przykładów nienaturalnej powagi, w której, jak w sztucznej próżni, są prowadzone wszystkie te nowoczesne eksperymenty. Gdyby Freud miał szansę zaprezentować swe teorie w średniowiecznej gospodzie, zdobyłby bardziej żywiołowy aplauz.
Pan Beresford zastanawia się, czy teoria, głosząca, że stłumione pragnienia to Nemezis ludzkiej psychiki, może dostarczyć kanwy dla przyszłych arcydzieł literackich. Pierwszą myślą jest, by sprawdzić to na przykładzie już istniejących arcydzieł. Niestety – klasycy zawodzą. Lady Makbet cierpi, chodząc we śnie, ale nie dlatego, że powściągnęła chęć zamordowania Dunkana, lecz raczej, o dziwo, dlatego, że tej chęci uległa. Stryj Hamleta miewa paskudne nastroje, lecz nie dlatego – jak można by sądzić – że zmarnował swe życiowe szanse pozostawiając brata przy życiu i władzy, lecz właśnie dlatego, że tryumfalnie wyzwolił swe pragnienie, by nalać mu truciznę do ucha. Zgodnie z teorią psychoanalizy, tak jak się ją przedstawia, człowieka powinny nawiedzać duchy wszystkich ludzi, których nie zamordował. Jeśli wliczyć osoby, które pragnęliśmy zabić w mglistych, niekonkretnych fantazjach, zebrałby się niezły tłumek, drepczący nam po piętach. A tymczasem Makbetowi ukazuje się duch Banka, choć Banko jednym ciosem został usunięty z tego padołu i z Makbetowej podświadomości. Piekło powinno oznaczać żal za wszystkimi zaprzepaszczonymi okazjami do zbrodni, nieznośną myśl o domach jeszcze nie spalonych i nie obrabowanych lub o bogatych wujaszkach, wciąż żywych. Tymczasem wedle Dantego dotyczy ono wyłącznie rzeczywistych, dokonanych czynów. Piekło dantejskie nie jest odbiciem chorobliwie pobudzonej imaginacji złodzieja, który nic nie ukradł, i mordercy, który nikogo nie zamordował. Krótko mówiąc, rzuca się w oczy, że poeci i mędrcy dawnych czasów nie mieli pojęcia o teorii stłumionych pragnień. Nawet jeśli pan Beresford zdoła stworzyć wybitne dzieło literackie w oparciu o psychoanalizę, oni w każdym razie poradzili sobie bez niej.
Z całej tej kwestii płynie jednak przypadkiem pewien morał, który wydaje mi się aktualny i ważny. Ma on związek z ideą kary.
Psychoanalitycy, brzęcząc niby podniecone osy, krążą tajemniczo wokół problemu Hamleta. Interesują ich zwłaszcza rzeczy, których Hamlet nie był świadom, nie mówiąc już o rzeczach, których Szekspir nie był świadom. Staroświeccy racjonaliści, tacy jak ja, usiłują tłumaczyć, że nie ma sensu badanie mózgu Kota w Butach ani dociekanie prawdziwych relacji między Jasiem i Małgosią, lecz nasze słowa są jak groch o ścianę. Dyskusja przeniosła się już z problemu, czy Hamlet był szalony, na problem, czy każdy przypadkiem nie jest szalony, ze szczególnym uwzględnieniem psychiatrów. Ciekawe przy tym, że nawet kiedy dyskutanci są tak subtelni, że dostrzegają subtelne kwestie, nigdy nie są tak prości, by dojrzeć kwestie oczywiste.
Pewien wyrafinowany psycholog oznajmił na przykład, że świadomość Hamleta chciała zrobić jedno, a podświadomość drugie. Świadoma część psychiki bez oporu, a nawet z miłą chęcią zaakceptowała obowiązek zemsty – cóż, kiedy na skutek szoku temat stał się przykry i narodziła się w Hamlecie dziwaczna, utajona niechęć do całego planu. Nie przyszło chyba dyskutantom do głowy, że bądź co bądź jest coś przykrego, najoględniej mówiąc, w poderżnięciu gardła własnemu stryjowi i mężowi własnej matki. Można się przed tym wzdragać, ale nie rozumiem, czemu koniecznie podświadomie. Istnieje też ewentualność, że człowiek byłby całkiem świadom własnej odrazy do takiego obowiązku. Różnica między podejściem Hamleta a nowoczesną moralnością jest prosta: on wierzył, że można się przed czymś wzdragać, a jednak to zrobić.
Patrząc na argumenty psychoanalityków doprawdy odnosi się wrażenie, że morderstwo na głowie własnej rodziny to zwykła familijna rozrywka, uciecha wesoła i niewinna, której młody książę oddałby się z ochotą, gdyby nie te ponure, sekretne myśli, odzierające pomysł z całego uroku. Przypuśćmy, że jakiś psychoanalityk, współczesny jegomość z klasy średniej, dowiedziałby się (na przykład podczas seansu spirytystycznego), że powinien pojechać do domu, do willowej dzielnicy Londynu, i wbić nóż stołowy we własnego stryja, który otruł kogoś, lecz znajduje się poza zasięgiem prawa. Niewykluczone, że pierwszą myślą psychoanalityka byłoby, że to świetny pomysł na weekend, i tylko w jego podświadomości kołatałoby się mgliste przeczucie, że jest jednak w tej sprawie coś nieprzyjemnego. Niemniej wydaje się też możliwe, że ów podświadomy opór przedarłby się całkiem blisko pod powierzchnię świadomości.
Nie owijając w bawełnę, trzeba stwierdzić, że psychoanalitycy zatracili ostatnie resztki zdrowego rozsądku. Nie ma potrzeby odwoływać się do podświadomości, aby wyjaśnić pobudki Hamleta. Sam Hamlet wcale ich nie taił. Rzekłbym nawet, że objaśniał je aż nazbyt chętnie. Był człowiekiem, na którego obowiązek spadł w postaci okropnej i odstręczającej, podczas gdy on nie nadawał się do takich obowiązków. Swoje wewnętrzne rozdarcie uświadamiał sobie od początku do końca. Nie kierowała nim podświadomość, lecz aż nazbyt uświadomione sumienie.
Ciekawe, że stosując teorię wypierania do postaci scenicznej psychoanalityk pokazuje na własnym przykładzie, jak wygląda wypieranie u psychoanalityków. Gdyż to on właśnie żywi podświadome uprzedzenia. Nie chce widzieć czegoś, co innym ludziom wydaje się ewidentne – tego, że Szekspir na pewno wierzył w określoną etykę i niemal na pewno nie wierzył w dzisiejszą toporną psychologię. Szekspir był przekonany, że możliwa jest walka obowiązku z naturalnymi skłonnościami. Lecz psychoanalityk instynktownie woli nie dostrzegać, że duchowy konflikt Hamleta był konfliktem między obowiązkiem a charakterem. Zamiast tego wprowadza konflikt między świadomością a podświadomością. Daje Hamletowi kompleks, bo inaczej musiałby mu dać sumienie. Sugeruje, że zabijanie stryjów jest naturalnym ludzkim zachowaniem, bo inaczej musiałby przyznać, że zabicie stryja może czasem być obowiązkiem. Najwidoczniej tylko jakiś tajemny, mroczny kompleks powstrzymuje nas wszystkich przed wybiciem naszych stryjów do nogi.
Oto do jakich koncepcji, chcąc nie chcąc, dochodzi psychoanalityk. A dzieje się tak, bo nie chce on wziąć na serio prostej (czy też, jeśli wolicie, prymitywnej) etyki, na jakiej oparta jest szekspirowska tragedia. Ta etyka zawiera bowiem trzy założenia, przed którymi chorobliwa podświadomość nowoczesna naprawdę cofa się w popłochu jak przed ogniskiem bólu. Założenia wyglądają tak: po pierwsze, może się zdarzyć, że powinniśmy zrobić coś, co jest słuszne, nawet jeśli sama myśl nas odstręcza. Po drugie, coś, co jest słuszne może się łączyć z ukaraniem jakiegoś człowieka, zwłaszcza człowieka potężnego. Po trzecie, kara może przybrać formę walki i zabijania. Nowoczesny doktryner jest uprzedzony przeciw każdemu hamlet i psychoanalityk z tych założeń. Pierwsze nazywa ascezą, drugie mściwością, a trzecie na ogół militaryzmem. Że istotnie obowiązkiem młodego mężczyzny mogłoby być, w dużym stopniu wbrew wrodzonym skłonnościom, rzucenie na szalę własnego życia, wyciągnięcie miecza i zabicie tyrana – to idea, której umysł nowoczesny unika jak ognia. Nic dziwnego, że nasze czasy są tak dobre dla tyranów.
(1) Hamlet był jedną z ulubionych postaci psychoanalizy. „Hamlet zdolny jest do wszystkiego, tylko nie do zemsty na człowieku, który zamordował jego ojca i zajął miejsce u boku matki, na człowieku, który pokazuje mu urzeczywistnienie jego wypartych marzeń dziecięcych” – napisał Zygmunt Freud (cytat pochodzi z książki Wielkie eseje w nauce, Prószyński i Spółka, Warszawa 1998).
(2) Hala koncertowa, wzniesiona ku czci księcia Alberta, męża królowej Wiktorii, uchodząca za sztandarowy przykład brzydoty i architektonicznego bezguścia.
Eseje G.K. Chestertona publikowane były w latach 1920-1930.
Felieton ukazał się w tomiku „Obrona wiary”, Wyd. Fronda, 2012 rok.