Karawana

0
1131
[bsa_pro_ad_space id=5]

Mailem z Waszyngtonu… 

[bsa_pro_ad_space id=8]

Małgorzata Sożewska-Wirkus

Karawana kojarzy się nam najczęściej z wielbłądami, pustynią, piaskiem i arabskimi turbanami, z handlem dywanami i wędrówkami po Saharze. Okazało się jednak, że od pewnego czasu jest to kolejne słowo, które zmieniło znaczenie, zwłaszcza na kontynencie amerykańskim. Karawana dzisiaj oznacza tłum ludzi udających sie samochodami lub pieszo w kierunku północnej granicy Meksyku ze Stanami Zjednoczonymi ( najczęściej w stronę Teksasu i Arizony) gdzie – jak karawana oczekuje – czeka na nią amerykański raj. Osoby najuboższe idą setki mil pieszo z Hondurasu, Gwatemali i El Salvadoru i w ubiegłym tygodniu stanęły przed pierwsza zagrodą w swym marszu – granicą z Meksykiem. Karawana, a właściwie już teraz karawany, bo z pierwszych czterech tysięcy osób tłum urósł do ponad siedmiu tysięcy i ciągle się powiększa rozkładają się przy granicy na gołej ziemi i próbują sforsować graniczny, długi most, na końcu którego stoją za drutami straże i meksykańscy żołnierze śledzący bacznie ruchy karawany. Od kiedy prezydent Stanów Zjednoczonych rozmawiał z prezydentem Meksyku na temat uszczelnienia granic na granicy pojawiło się więcej żołnierzy. W ostatnią niedziele część karawany znalazła się na “terytorium niczyim”, bo wyszła już z Gwatemali i nie została wpuszczona do Meksyku. Sytuacja zaczęła być naprawdę trudna, bo ludzie nie wytrzymywali upału, stłoczenia i braku wody, mdleli lub zdesperowani skakali do rzeki. Od poniedziałku przestano pisać i mówić o tym moście, co pewnie oznacza, że w geście humanitarnym oba kraje otworzyły na chwilę granice i pozwoliły karawanie zejść z mostu. W niczym to jednak sytuacji nie zmienia.

W międzyczasie prezydent Donald Trump odwiedza wiele miast w kolejnych stanach na ogromnych republikańskich wiecach, w czasie których przedstawia i popiera kandydatów republikańskich przed zbliżającymi się wyborami ( 6 listopada). Na zjazdach mówi też o swoich sukcesach i swojej polityce wewnętrznej i międzynarodowej i wiele z tych przemówień można się dowiedzieć, jako że media prezydenta nie lubią i jeśli piszą lub mówią o nim, to raczej z niechęcią niż z aplauzem. Słuchałam prezydenckiego przemówienia wygłoszonego w Huston w Teksasie, w czasie którego przedstawiał senatora Toma Cruza. Cruza w Stanach znają chyba wszyscy z wyborczej walki o prezydenturę. Czas na przedstawianie Cruza prezydent Trump wykorzystał wiec na krytykę działań Partii Demokratycznej i na pochwalenie sie swoimi sukcesami. Podkreślił, że dzięki jego staraniom bezrobocie spadło najniżej od 49 lat i że dotyczy to także młodych ludzi, osób czarnoskórych i pochodzenia hiszpańskiego. Giełda, ważny wskaźnik gospodarki poszybowała w górę. Texas, ze swoim wydobyciem ropy naftowej i gazu skorzystał na obniżeniu podatków. Nie musi także płacić zupełnie niezrozumiałego podatku za deszcz, który chcieli wprowadzić Demokraci. Trump przypomniał, że to za jego prezydentury USA wycofały się z kilku umów międzynarodowych, także z ustaleń paryskich dotyczących kontroli klimatu i że obecnie stały się pierwszym producentem energii na świecie. Dziś – oświadczył – Angela Merkel powiedziała mi, że będzie kupowała płynny gaz od nas!

Od nowego roku klasa średnia (Trump nie określił kto do tej klasy będzie należał) otrzyma dodatkowy, 10 procentowy zwrot podatków, co oczywiście wywołało entuzjazm na trybunach.

Kolejna sprawa, na której prezydent się skupił dotyczyła imigracji. Obama ze swoja polityką „otwartych drzwi” nie był lubiany w Teksasie, gdzie robiło się coraz tłoczniej z imigrantami napływającymi z Meksyku, Gwatemali i Salwadoru. Legalni i nielegalni napływowi ludzie często bywali problemem dla władz, dla policji, dla społeczeństwa. Byli źródłem taniej siły roboczej, ale opanowali rynek narkotykowy, a kartele z Meksyku i Hondurasu stawały się coraz groźniejsze.

Prezydent Trump miał tego świadomość i dlatego jednym z jego postulatów było zbudowanie muru między Stanami Zjednoczonymi i Meksykiem. Ten mur, który nigdy nie powstał, miał chronić obywateli amerykańskich przed tym, co się niestety niedługo może zacząć sie dziać. Pierwsza karawana składająca się z około tysiąca osób ruszyła z Hondurasu w kwietniu. Była nieduża, przecierała drogę. Szli w niej ludzie, którzy nie byli w stanie zapłacić „kojotom”, czyli przemytnikom od 4 do 8 tysięcy dolarów za bezpieczne przeprowadzenie do granicy ze Stanami. “Ktoś” więc wpadł na pomysł, żeby stworzyć dużą grupę, zapewniającą bezpieczeństwo i ruszyć w drogę razem. W końcu tereny, po których mieli iść znajdowały się w krajach, w których morderstwa są na porządku dziennym. W karawanach idzie wiele kobiet z dziećmi. Jak podaje wczorajszy „Washington Post” ludzie ci nie są w stanie przetrwać w swoich krajach, gdzie bieda, gangi, narkotyki i niemożność władz czyni życie niemożliwym do zniesienia. Są to słowa Karli Rival, koordynatorki Ośrodka Współpracy Dobroczynnej Jezuitów z miasta El Progreso w Hondurasie. Ludzie ci, mówi pani Rivas, nie mogą wyżywić się sami i zapłacić przemytnikom, więc docierają razem do regionalnych ośrodków migracyjnych w Gwatemali i Meksyku, gdzie dostają wodę i jedzenie i idą dalej. Po drodze organizacje charytatywne utworzyły kilka takich ośrodków, gdzie spragnieni, głodni i spieczeni słońcem migranci mogą odpocząć. Personel Meksykańskiego Czerwonego Krzyża opatruje otarte nogi, poi dzieci i częstuje wszystkich muzyką. Największym uznaniem cieszy się salsa, która na szczęście nic nie kosztuje. Na tych, którym udaje się przedrzeć do Meksyku, okoliczne miasteczka wydają swoje miesięczne budżety na zapewnienie ludziom wody, lekarstw i jedzenia.

Karawan utworzyło się kilkanaście, liczą sobie teraz ponad 14 tysięcy ludzi. Na czele kilku z nich idą dzieci i kobiety. Do granicy ze Stanami potrzeba im kilku dni. Muszą tylko pokonać Meksyk, który tak długo, jak będzie mógł nie wpuści ich na swoje terytorium. Amerykanie nazywają to, co się dzieje inwazja. W karawanach idzie dużo młodych mężczyzn i naprawdę nie wiadomo jakie oni maja zamiary, poza wejściem na teren Meksyku i Stanów. Sfilmowano kilka sytuacji, gdy ludzie zeskakiwali z ciężarówek i otrzymywali banknoty. Banknoty od kogo?

I jak to możliwe, żeby w kilka tygodni zorganizowało się kilka tysięcy osób z trzech różnych krajów i ruszyło razem w drogę w poszukiwaniu nadziei na lepsze życie. Prezydent Trump ma z karawanami ogromny kłopot. Dzisiaj skierował dodatkowo na granicę z Meksykiem 800 żołnierzy. Biorąc pod uwagę, że jedna trzecia Salwadorczyków już od lat mieszka w Stanach, nie jest to chyba możliwe, żeby brat strzelał do brata? Tym ludziom, jak wiele osób twierdzi należy pomóc w ich własnych krajach, ale jak to zrobić? Na świetnie uzbrojone gangi i kartele wojska może nie starczyć. Granice muszą być bezpieczne, bo od tego zależy bezpieczeństwo państw.

Do wyborów zostało jeszcze 11 dni.

[bsa_pro_ad_space id=4]