Wypędzenie Polaków ze wschodnich województw Rzeczypospolitej. Zapomniana i niepotępiona zbrodnia na polskim narodzie dokonana podczas II wojny światowej

0
1737
[bsa_pro_ad_space id=5]

Dr Lucyna Kulińska

[bsa_pro_ad_space id=8]

Moje wystąpienie ma za zadanie przypomnieć obecnym, że to właśnie Polacy, doznali w czasie ostatniej wojny wypędzeń i ludobójstwa na niewyobrażalna skalę. Nie byliśmy kolaborantami Niemiec jak Ukraińcy, ani nie wysługiwaliśmy się Rosjanom. Cena jaką przyszło Polakom zapłacić za taką postawę była naprawdę straszna.

Z racji ograniczonego czasu nie mogę rozwinąć jakże ważnego wątku dotyczącego wypędzenia przez Niemców, Polaków z Wielkopolski, Pomorza i Śląska. Była to część wielkiej niemieckiej akcji przesiedleńczej tzw. Generalsiedlungsplan dokonanych przez Niemców 1939-1941. Były one połączone z licznymi mordami i szykanami wobec Polaków. Decyzję o tych masowych wysiedleniach z Wielkopolski podjął namiestnik Rzeszy Arthur Greiser, który uznał Polaków za „element niegodny do włączenia w społeczeństwo niemieckie”. W pierwszej kolejności wysiedlano z Kraju Warty do Generalnego Gubernatorstwa Żydów oraz Polaków – ziemian i przedsiębiorców, którym bez rekompensat odbierano majątki. Wysiedlenia te rozpoczęły się już 4 grudnia 1939 roku z okolic Gostynia. Do końca 1939 roku wysłano do Generalnego Gubernatorstwa ok. 80 transportów – ogółem 87 883 osób. Do końca 1940 r. wysiedlenia objęły już ponad 250 tys. osób, do połowy marca 1941 ponad 280 tysięcy. Wysiedleńcy byli kierowani do Centrali Przesiedleńczej w Poznaniu (niem. Umwandererzentralstelle in Posen) założonej 11.XI.1939 r., gdzie przewożono ich koleją do obozów przesiedleńczych w Generalnym Gubernatorstwie .

Wysiedlenia te, ale i późniejsze: na terenie Litwy czy na Zamojszczyźnie, wiązały się bezpośrednio z niemiecką doktryną polityczną i wojskową III Rzeszy tzw. Lebensraum – „poszerzania przestrzeni życiowej” inspirowaną tradycyjnymi niemieckimi koncepcjami geopolitycznymi znanymi jako Drang nach Osten – parcia na wschód.

Sposób realizacji tych celów zawarto w opracowanym przez dra Erharda Wetzela – kierownika Wydziału Polityki Rasowej w Ministerstwie Rzeszy, planie Generalplan Ost przewidującym zyskanie tej przestrzeni na wschodzie. Plan przesiedleńczy (Generalsiedlungsplan) stanowił jeden z najważniejszych punktów zawartych w owym generalnym planie wschodnim.

Młody Polak, tak ochoczo biegający dzisiaj na „Parady Schumana” powinien wreszcie się dowiedzieć, że według założeń Generalplan Ost 85% Polaków, pozbawionych wcześniej wykształcenia miało być wypędzonych na Syberię i jako „untermenschen”, służyć niewolniczą pracą swoim „niemieckim panom”. Polacy mieli przy tym zostać zredukowani drogą eksterminacji do kilku milionów! Generalplan Ost przewidywał wymordowanie ponad 50 milionów Słowian i sukcesywnie plan ten był realizowany. Na pomocników Hitlera w likwidacji Żydów, a potem Polaków ochoczo zgłosili się Ukraińcy, ale nie brakło też Łotyszy, Litwinów i innych. Jednak to właśnie ci pierwsi okazali się doskonałymi wykonawcami niemieckich poleceń i bezwzględnymi oprawcami. Co ciekawe jest już dziś faktem bezspornym, że bez pomocy i zgody Niemców do ludobójstwa Polaków na Kresach prawdopodobnie by nie doszło. Ukraińcy wykorzystali po prostu nadarzającą się sytuację, by za przyzwoleniem Niemców pozbyć się Polaków i zrobili to w najbardziej haniebny i barbarzyński sposób.

Sumienie Ukraińców obciąża też akcja typowania przez nich w ponad 80 % Polaków na wyjazd na „roboty do Niemiec” podczas gdy „kontyngenty” siły roboczej dla Rzeszy miały być rozłożone równo miedzy obie nacje. Wiemy, że ponad pół miliona naszych rodaków narażonych było na niewolniczą pracę, i wyzysk, kobiety na gwałty i poniżenie, bo ukraińscy wójtowie i administratorzy i w ten sposób pozbywali się Polaków. Można też zaobserwować ciekawą korelację między akcją masowych wywózek na roboty do Niemiec i ukraińskim ludobójstwem Polaków na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej. Podstawianie wagonów było praktycznie jedyną „akcję ratunkową” oferowaną Polakom przez Niemców. Czy był to przypadek? Wątpię.

Do tematu tego wracam w roku obchodów przesiedleńczej „Operacji Wisła” [2017 – przyp. red.] – którą Ukraińcy usiłują wykorzystywać antypolsko lansując pod jej pretekstem podstępnie „zrównanie win”- zamiast potępienia banderowskich zbrodni ludobójstwa na Polakach. Niestety takie podejście popierane jest bezrozumnie przez część polityków i historyków w Polsce.

Konieczne jest więc stałe przypominanie historii, by uniknąć pułapki zastawionej przez wrogów polskości. Marzeniem tych ludzi jest zamiana – Polaków – ofiar okupantów i nielojalnych mniejszości narodowych w sprawców i krzywdzicieli.

To za ich przyzwoleniem kolaboranci Hitlera stroją się dzisiaj w szaty bohaterów – to musi budzić sprzeciw. Nie ma wyjścia – trzeba czynnie przeciwstawić się tak haniebnemu fałszowaniu przeszłości! Apeluję tu szczególnie do nauczycieli historii – uczniowie nie zrozumieją II wojny światowej bez podstawowej wiedzy.

1. Deportacje i wypędzania Polaków z terenów wschodnich RP w latach 1939-1941

Wypędzenia ludności polskiej z terenów przedwojennej Polski, zajętych we wrześniu 1939 roku przez władze sowieckie i włączonych później do ZSRR poprzedziły dwa porozumienia zawarte między rządami II Rzeszy i ZSRR: umowa o nieagresji (traktat Ribbentrop – Mołotow) z 23 sierpnia 1939 r. oraz traktat o granicy i przyjaźni z 28 września 1939. Bezpośrednim następstwem tych wydarzeń były m.in cztery potężne akcje deportacyjne Polaków, przeprowadzone przez władze sowieckie w latach 1940-1941 przy czynnej współpracy zamieszkujących te tereny mniejszości narodowych, obywateli polskich. Formalną ich podstawą był rozkaz NKWD ZSRR nr. 001223 z 11 października 1939 roku wraz z załączoną do niego „Instrukcją o trybie przeprowadzania deportacji antyradzieckiego elementu”. Na podstawie tego rozkazu opracowano odpowiednie dokumenty wykonawcze.

Za „antysowiecki element” zostali uznani zarówno politycy, urzędnicy państwowi, policjanci, oficerowie, pracownicy sądownictwa, więziennictwa, właściciele ziemscy, leśnicy, jak i wydawcy, członkowie polskich organizacji i stowarzyszeń, nauczyciele, kupcy, inteligencja twórcza …także ich rodziny i krewni. Deportacje ludności polskiej odbywały się głównie w lutym, kwietniu i czerwcu 1940 roku oraz w czerwcu 1941 roku. Rodziny polskie, przeznaczone zarówno do aresztowania jak i do pracy na zesłaniu, przemierzały w uciążliwych warunkach obszary ZSRR w wagonach kolejowych, na furmankach i pieszo. Wiele osób chorych i osłabionych, szczególnie małe dzieci i starcy, nie docierało nawet na miejsce zesłania. Wywózkami objęto też zbiegów z centralnej i zachodniej Polski, którzy znaleźli się w strefie sowieckiej. Przetrwanie na zesłaniu, zarówno w łagrach jak i miejscach przymusowego osiedlenia było bardzo trudne, dlatego straty ludzkie były wysokie.

Problemem szacowania ilości ofiar deportacji zajmowały się już w czasie trwania wojny głównie ośrodki emigracyjne. Już po wojnie we współpracy z pomocy instytutów naukowo-badawczych państw zachodnich całościową liczbę obywateli polskich objętych internowaniem, deportacjami i przemieszczeniami oceniono na ponad 2 000 000 osób, (z tego na same deportacje sowieckie przypada około 1.500.000). Duża grupa ludzi objęta tymi ostatnimi akcjami, zaginęła bez wieści.

Liczne zachowane relacje, pamiętniki i wspomnienia opisują tragiczne losy deportowanych i straszne warunki ich bytowania (głód, zimno, nędza). Oskarżając o zbrodnie NKWD, wielu autorów podkreślało życzliwość ze strony zwykłej ludności rosyjskiej, kierującej się w stosunku do deportowanych współczuciem i udzielającej niezbędnej w tych warunkach pomocy. Należy przyznać, że chociaż odpowiedzialność za owe zbrodnicze decyzje spada na Rosjan, to dla Polaków sprawą szalenie bolesną było współdziałanie mniejszości narodowych dawnej Rzeczypospolitej w tym dziele i w ogóle w dziele unicestwiania państwa i ludności polskiej. Szczególne miejsce zajmują tu Ukraińcy, Białorusini i Żydzi. Objawiało się to tworzeniem list proskrypcyjnych, znaczeniu domów polskich dla łatwiejszych aresztowań, wydawaniem ukrywających się przed wywózką itp.

Wielu autorów podkreślało wyjątkowo niechlubny udział w przygotowywaniu deportacji i gnębieniu Polaków mniejszości żydowskiej, co miało swe konsekwencje w świetle zbliżającej się okupacji niemieckiej. Zachowanie Żydów zaowocowało obserwowalnym wzrostem nastrojów antysemickich wśród Polaków i większym zobojętnieniem na holokaust dokonywany później przez Niemców posługujących się jako narzędziem policją ukraińską. Sytuacja ta zmieniła się w okresie późniejszym, a ludność polska w swej masie współczuła strasznej tragedii Żydów. Nie przeczuwała, że sama niedługo stanie się obiektem tak samo okrutnego ludobójstwa.

 

2. Paniczna ucieczka przed banderowskim nożem.

Od drugiej połowy roku 1942 ruszyła lawinowo ludobójcza akcja niszczenia ludności polskiej przez nacjonalistów ukraińskich początkowo na Wołyniu, a potem w Małopolsce Wschodniej.

Uchodźcy ciągnęli „marszami śmierci” w kierunku na wprost, ku rzece Bug lub na południe w kierunku Lwowa i Tarnopola. Niektórzy uciekali w kierunku wschodnim, gdzie poza granicą dawnej RP nie było żadnych ukraińskich akcji morderczych, w stosunku do Polaków (to zresztą jest jednym z oczywistych dowodów na zorganizowaną i popartą współpracą z Niemcami akcję, a nie spontaniczną jak chcą Ukraińcy).

Od lipca 1943 do kwietnia 1944 tylko przez akcję ewakuacyjną organizowaną we Lwowie przez Radę Główną Opiekuńczą przeszło około 50.000 uchodźców wołyńskich. W samym Lwowie zatrzymało się na stałe około 3.000 rodzin, drugie tyle znalazło się w różnych miejscowościach Małopolski Wschodniej. Sytuacja finansowa uchodźców przedstawiała się wręcz katastrofalnie. Po przybyciu do Lwowa, otrzymali po 50 zł na członka rodziny, jako jednorazową zapomogę oraz na jakiś czas pobyt w schronisku. Dla tych nędzarzy, którzy w kilkumiesięcznej tułaczce utracili resztki swojego mienia, była to pomoc minimalna, zabezpieczająca ich jedynie w pierwszych dniach pobytu we Lwowie. W krótkim czasie groziła im skrajna nędza i śmierć głodowa. Wiele osób decydowało się więc na rozpaczliwy krok, zgłaszając się jako ochotnicy na wyjazd na roboty do Niemiec.

Sytuację wybitnie pogorszył napływ kolejnych uchodźców, tym razem ze wschodnich powiatów małopolskich. W kraj popłynęło odezwy z prośbami o ratunek. Proszono o:

  1. Rozlokowanie uchodźców w polskich miejscowościach, zwłaszcza położonych na zachód od Lwowa, po kilkanaście rodzin, w każdej miejscowości, co umożliwiłoby im zaangażowanie się do prac polnych u miejscowych gospodarzy, dało im możność zarobkowania i ułatwiło przetrwanie;
  2. Udzielanie za pośrednictwem delegatur Polskiego Komitetu Opiekuńczego stałych zapomóg pieniężnych w wysokości zabezpieczającej minimum egzystencji rodzinom pozbawionym częściowej lub całkowitej możności zarobkowania;
  3. Pomoc w nadzwyczajnych wypadkach: dla chorych, pozbawionych odzieży, przykrycia itp.;
  4. Zaopiekowanie się sierotami i zabezpieczenie ich wychowania w istniejących ochronkach; roztoczenie opieki religijnej nad młodzieżą w wieku szkolnym, włączenie jej do kółek oświatowych w miejscach rozlokowania i opłacanie za ich naukę;
  5. Dostarczenie dla uchodźców konwojowanych i będących w drodze do Niemiec, w obozach przejściowych, środków finansowych i żywnościowych, zaś uchodźcom znajdującym się już w Niemczech (zwłaszcza obarczonych małymi dziećmi) możliwości wysyłania pomocy w postaci paczek żywnościowych.

Jak wiemy zapoczątkowana masowymi mordami na Wołyniu paniczna ucieczka ludności z zagrożonych terenów trwała aż do końca wojny. Dane działu informacji we Lwowie będącego w gestii wołyńskiego KZW dowodziły, że ta krwawa akcja była tak rozległa, że nie było praktycznie wołyńskiej rodziny, która byłaby w komplecie. W kierunku Lwowa płynęła potężna rzeka pozbawionych wszystkiego, głodnych, pokaleczonych ludzi byłych mieszkańców powiatów: horochowskiego, krzemienieckiego, lubieńskiego, zdołbunowskiego, rówieńskiego, kostopolskiego. Potem ruszyła fala uchodźców z Małopolski Wschodniej. Tylko członkowie Komitetu Wołyńskiego mieli bezpośrednio do czynienia z losem wielu tysięcy rodzin. Zagubieni ludzie poszukiwali swych bliskich. Pomagała im w tym dr Urszula Szumska i jej współpracownicy z RGO we Lwowie i w terenie, którzy notowali dane o uchodźcach, ich rodzinach (w tym zagubionych krewnych) i o planowanych miejscach ich czasowego pobytu, planach na przyszłość. Rejestrowano też szczegóły dotyczące pomordowanych. Cała ta mozolna praca powodowała, że jedynie nieliczni opuszczali ten urząd bez wiedzy o losach swej rodziny, znajomych, sąsiadów. Zgromadzona przez nią dokumentacja, korespondencja, materiały RGO stanowią poważne i liczące się źródło, które w niedługim czasie zostanie przez autorkę całościowo opracowane i opublikowane.

W sprawozdaniu z połowy roku 1944 czytamy o wydarzeniach na Wołyniu:

„… Wszystko to sprawiło, że zanim jeszcze doszło do podpisania układów o usunięciu ludności polskiej ze swych siedzib została ona już z nich wypędzona. Świadczą o tym dane zarówno polskie jak i niemieckie… Według akt Delegatury Rządu na Kraj z tego województwa na skutek rzezi uciekło ok. 100.000 ludzi, a zamordowanych zostało ponad 50 tysięcy. Ludzie ci uciekali w panice za Bug, do Małopolski Wschodniej do chwili gdy i tam rozpoczęły się rzezie. Tym razem fala uchodźców ruszyła za San. Często, jeśli nie odjechali wystarczająco daleko, i tam spotykała ich śmierć z ręki morderczych nacjonalistów ukraińskich. Na pozbawionych środków do życia uchodźców czyhali werbownicy niemieccy, którzy skwapliwie podstawiali im wagony i wywozili do pracy w Niemczech. Był to jednak koniec wojny i była to wywózka pod bomby alianckie na głód i poniewierkę. Tak więc widać jasno, że faktycznie z Wołynia nie było już praktycznie kogo „repatriować”, pozostała bowiem tylko ludność w większych ośrodkach miejskich. Mimo, ze akcja ludobójcza realizowana była również w Małopolsce Wschodniej i pochłonęła dalsze dziesiątki tysięcy istnień ludzkich, ale choćby ze względu na to, że zamieszkiwało ją o wiele więcej Polaków i nie było tak liczącego się czynnika jak zaskoczenie, całkowite wypędzenie ludności się nie powiodło. Plony takiego postępowania były obfite. Autor pisze dalej: „…Akcja wypędzania Polaków „za San” została całkowicie wykonana. Oprócz Kamionki Strumiłowej gdzie przebywa jeszcze kilkanaście rodzin, nie ma do Żydatycz pod Lwowem żadnej rodziny polskiej…”

Tuż przed powtórnym wkroczeniem Rosjan panika ogarnęła też pamiętających ich krwawe rządy, lwowian. Obawiano się też powszechnie branek niemieckich i ukraińskich mordów w czasie zmiany frontów.

 

3. Akcja przymusowej „repatriacji” do Polski i towarzysząca jej wywózka Polaków na Wschód (1944-1946).

Kolejny etap martyrologii i wypędzeń ludności polskiej Ziem Wschodnich rozpoczął się w lutym 1944 r. W tym bowiem czasie pierwsze oddziały Armii Czerwonej wkroczyły na ziemie polskie. Sposób postępowania był wszędzie jednakowy: uznanie tych ziem za ziemie rosyjskie, wcielenie mężczyzn od 18 – 50 roku życia i czterech roczników kobiet do armii, przy czym Polaków wcielono do armii Berlinga. To położyło kres nadziejom Polaków na skuteczne zakończenie mordów dokonywanych na ludności polskiej. Wyprowadzenie z wiosek resztek zdolnych do obrony mężczyzn i młodzieży męskiej wydało kobiety, dzieci i starców na łaskę ukraińskich band. Wielu z nich walcząc o Wał Pomorski czy Berlin, nie zdawało sobie sprawy, że ich opuszczone domostwa poszły z dymem, a pozostawione rodziny zostały wymordowane. W zachowanych wspomnieniach i meldunkach jest takich przykładów bardzo wiele.

Pod względem administracyjnym wrócono do stanu z r. 1941, wprowadzając wszędzie ustrój sowiecki. Ujawnione oddziały AK i członków innych organizacji podziemnych masowo aresztowano i wywożono.

Była to zapowiedź ostatecznego wypędzenia Polaków z Kresów, co nastąpiło w wyniku układu PKWN z rządem sowieckim. Przystąpiono do realizacji jego postanowień, nie zważając na to, że na linii Wisły stał jeszcze front, a zagęszczenie ludnościowe w centralnej Polsce było olbrzymie, panował chaos, a kraj był potwornie zniszczony wojną. Od listopada 1944 rozpoczął się ruch transportów z ludnością polską ze wschodu na zachód – w strasznych warunkach, w czasie deszczów jesiennych i zawiei śnieżnych, bez celu przeznaczenia, ruch, mający na celu jak najszybsze wyrzucenie mas ludności polskiej ze wschodu za linię Bugu i Sanu. Ludność zaczęto rejestrować, przy czym termin rejestracji i wyjazdu przedłużano wielokrotnie, używając wszelkich metod do zmuszenia ludności do porzucenia ziemi ojczystej. Początkowo opór ludności był duży. Pierwsze dobrowolne rejestracje nie wykazały nawet 5 % zainteresowanych wyjazdem. Wówczas, od stycznia 1945, zastosowano na olbrzymią skalę represje. Równocześnie w dwu najpoważniejszych ogniskach oporu we Lwowie i Wilnie (już w pierwszych dniach stycznia), przeprowadzono olbrzymie aresztowania. We Lwowie aresztowano 5.600 Polaków z różnych sfer i różnej płci, przeważnie inteligencję  W Wilnie aresztowano 6.000 osób. W całym województwie lwowskim aresztowano wkrótce ponad 20.000 Polaków, tyleż samo w województwie wileńskim. Aresztowanych bez wyroków i śledztwa wywożono w głąb Rosji (głównie do obozów w okolicy Wołoszyłowgradu i nad Oką).

Niewielką część aresztowanych zwalniano partiami po 6 do 10 miesięcznym pobycie w obozach o warunkach porównywalnych z panującymi w niemieckich obozach koncentracyjnych. Aresztowania te miały na celu zastraszenie ludności polskiej i zmuszenie jej do rejestracji na wyjazd. Postępowanie to okazało się skuteczne, ponieważ ludność polska nie widząc żadnej reakcji na ten niesłychany gwałt ze strony sojuszników (szczególnie Anglosasów), częściowo się załamała. Na wyjazd zgłosiło się już około 30 % Polaków zwłaszcza mieszkańców miast. Reszta była już tylko kwestią czasu.

Ludność wiejską z Małopolski Wschodniej, podobnie jak poprzednio wydano na żer band ukraińskich, uniemożliwiając zarazem wszelkie możliwości jej zbrojnej samoobrony. To z kolei załamało najbardziej oporną część ludności kresowej i skłoniło ją do wyjazdu.

Według danych zawartych w pracy Tadeusza Piotrowskiego na mocy porozumienia z 9 i 22 września 1944 (odpowiednio z poszczególnymi republikami), z terenów wschodnich zostało „repatriowanych” 1,5 milionów etnicznych Polaków. Pomiędzy wrześniem 1944 a styczniem 1947 z terenów aktualnej sowieckiej Ukrainy „repatriowano” 784.000 Polaków, 272.000 z sowieckiej Białorusi i 170.800 z Litwy. Na mocy porozumienia z lipca 1945, miedzy 1945 a 1950 rokiem „repatriowano” dodatkowo do Polski w jej nowych granicach około 226.000 Polaków z głębi ZSRR. Wiemy jednak, że i te dane mogą być niepełne, zafałszowane, a ostatecznej listy nie ustalimy już nigdy.

Dnia 15 września rozeszła się po Lwowie plotka, że ziemie polskie po San zostały przyznane Sowietom i że w związku z tym ludność polska z tych ziem będzie przesiedlona dobrowolnie za San, natomiast ludność ukraińska przebywająca obecnie na zachodzie ma powrócić na te tereny. Wkrótce jednak potwierdziła ją miejscowa prasa, informując bardzo dokładnie o zasadach dobrowolnego przesiedlenia.

Informacja o „repatriacji” wywołała u ludności polskiej depresję. Każdy jednak instynktownie wyczuwał, iż jedynym sposobem jest działanie na zwłokę i stawianie biernego oporu. Jednak wkrótce okazało się, że nie będzie to proste. Informacje zawarte w Sprawozdaniu Tygodniowym ze Lwowa z 4 listopada uświadamiają nam, jak rozliczne szykany zaczęły spotykać polską ludność, ze strony Rosjan i Ukraińców by nakłonić ją do jak najszybszego wyjazdu. Po krótkiej przerwie przystąpiono do ponownej ukrainizacji instytucji dotąd złożonych z Polaków, usuwano Polaków z ich mieszkań, które często stały potem długo puste. We wszystkich powiatach odbyły się wystąpienia przedstawicieli władz na temat wyjazdu Polaków za San. Przemówienia te wygłaszano z okazji różnych zebrań publicznych np. rolniczych, szkolnych itp. Organizowano w tym celu specjalne „mityngi” dla Polaków.

W grudniu 1944 roku znacznie wzrosły naciski sowieckie na jak najszybszy wyjazd Polaków za San. Agitacją w tym kierunku objęto wszystkie powiaty, miasta i miasteczka. Wyjątkiem był Borysław, gdzie brakowało fachowców. Stosowano różne metody: do agitacji wciągano coraz nowe grupy ludności: nauczycielstwo, księży, inteligencję. Tej ostatniej schlebiano podkreślając, że jeśli „.. szanują swoją kulturę pojadą do Polski” Rozsiewano pogłoski, że po 1 stycznia 1945 roku nastąpi rejestracja paszportów i stemplowanie ich. Ci Polacy, którzy nie zechcą jechać do Polski będą rejestrowani jako obywatele sowieccy i mogą być brani na roboty do wschodnich „obłasti”. Najpospolitszym sposobem agitacji za wyjazdem było straszenie, groźba i przymuszanie. Najczęściej stosowano szykany indywidualne, jak wysyłanie ludziom „uprzedzeń”, „ostrzeżeń z zagrożeniem”, na wypadek gdyby nie zapisali się na wyjazd. Szczególnie naciskali sowieccy Ukraińcy, w znacznie mniejszym stopniu Rosjanie.

Do marca zarejestrowała się już na wyjazd połowa ludności polskiej województwa tarnopolskiego i rejestracja postępowała szybko.

Transporty szły długo, od tygodnia do dwóch, a następnie po kilka tygodni ludzie czekali na rozmieszczanie w prymitywnych barakach. Następnie byli rozpraszani. Na terenie województwa lubelskiego panował wielki bałagan, opieka była źle zorganizowana, zaś stacje kolejowe przepełnione uchodźcami.

Ludność nie miała żadnego wpływu na wybór miejsca gdzie była wywożona. Na dokumentach inwentaryzowano ich też „klasowo”:

  1. ludność wiejska „RS”,
  2. ludność miejska „RG”,
  3. ludność mieszana „RM”.

Dokumenty do stacji docelowej adresowano: „Na zachód przez Katowice”, „Na zachód przez Poznań”, „ Na zachód przez Działdowo”. Przy wypełnieniu kart ewakuacyjnych zalecano unikania szczegółowego określania miejscowości, bo przecież plany mogły się zmienić, a jedynie pisano: „Do Rzeczypospolitej Polskiej”. Dowiadujemy się też, że pracownikom przeprowadzającym ewakuację brakuje poczucia obowiązku, chcą się na niedoli ludzkiej wzbogacić, są często bezduszni. Nawet sporządzane przez nich listy przewozowe pozostawiały wiele do życzenia, często były wykonywane niechlujnie i niedbale, co narażało wyjeżdżającą ludność na szykany ze strony Rosjan przy przekraczaniu granicy.

W sierpniu 1944 ilość wyjeżdżających na zachód wzrosła, jedni czynili to pod przymusem, inni zmuszeni warunkami materialnymi, rodzinnymi, zbliżaniem się początku roku szkolnego itp. Przyczyniła się do tego również wiadomość o zawarciu umowy w sprawie granic wschodnich.

W nocy z 12 na 13 października odszedł ze Stanisławowa transport na zachód w odkrytych wagonach i to po czterech dobach oczekiwania ludzi, w deszczu i zimnie. Transportem tym wyjechał do Warszawy przedstawiciel Polski przy komisji ewakuacyjnej o nazwisku Bik z memoriałem dla pana Wolskiego, zawierającym szereg skarg na postępowanie Rosjan. W ocenie piszącego raport w Stanisławowie pozostało jeszcze około 10.000 Polaków – przy czym ok. 2000 niezarejestrowanych. Autor podkreślał, z oburzeniem, że w ostatnim transporcie wyjechało do Polski, jako Polacy 60% Ukraińców .

W listopadzie 1944 było w Stryju jeszcze 4.124 polskich rodzin – łącznie 10.995 osób. Wyjechało 3 830 rodzin (10 375 osób). Pozostało w Stryju 455- 209 rodzin i 165 osób zarejestrowanych, ale niezdecydowanych na wyjazd. Między tymi, którzy pozostali był znaczny procent rodzin mieszanych. Polaków pozostało nie więcej jak 300 osób, przeważnie starców, emerytów i biedaków. Dzieci prawie już nie było.

Z niczym jednak nie da się porównać rozpaczy opuszczającego swe ukochane miasto lwowiaków. Polacy nie rozumieli dlaczego mają to uczynić. Ani statystyki ludnościowe w mieście, ani odległość od „nowej granicy” nie wskazywały wszak na taką konieczność. Uważali oni, że skoro Polacy nie byli sprawcami tej wojny, nie współpracowaliśmy czynnie z okupantami, ba, są w obozie zwycięzców, nie powinna ich za to spotykać taka straszna kara. Lwów przeżył ze wszystkich miast Polski najwięcej. „Przetrwał tureckie i wołoskie oblężenia, przetrwał tatarskie i kozackie zagony, przetrwał szwedzki potop, wytrzymał najazdy ukraińskich watach, przetrwał wojska carskiej Rosji, przeżył Austrię, przetrwał hitlerowskie zbrodnie i na pewno przetrwa bolszewickie „wyzwolenie”. Taką do końca mieli nadzieję. Dlatego właśnie ludność Lwowa do końca trwała i nie zgłaszała się do ewakuacji.

Podsumowując, po roku trwającej „repatriacji” Małopolska Wschodnia opustoszała. Wśród coraz dotkliwszych, wręcz nieraz rozpaczliwych warunków, jakie niosła późna jesień, płynęły ciągle długie kolumny Polaków – wysiedleńców na zachód, w nieznane, na poniewierkę trwającą tygodniami i miesiącami. Polskość Kresów skurczyła się i wreszcie „suwerenna” i „wolna” Ukraińska Republika Sowiecka mogła ogłosić światu, że oto „Ukraina Zachodnia” to kraj naprawdę czysto ukraiński. Był to triumf nieco wątpliwy, albowiem równocześnie z wysiedlaniem Polaków jechały coraz to nowe transporty z Ukraińcami na wschód, na zsyłki, zaś na „Ukrainę Zachodnią” płynęły tłumy rdzennych Rosjan i stu innych narodów radzieckich z wyjątkiem prawdziwych Ukraińców, aby „…nieść błogosławione owoce socjalistycznej gospodarki na ziemie wyzwolone z ucisku pańsko- szlacheckiej Polski…”.

Nowi przybysze z Rosji, liczący na obłowienie się resztkami dobytku „repatriowanej” ludności polskiej czuli się tam źle, narzekali i przeklinali: z jednej strony z powodu marnej zdobyczy, z drugiej z powodu niepewności i strachu przed grasującymi bandami ukraińskimi. Rósł chaos i anarchia, a kraina tak niedawno dosłownie „mlekiem i miodem płynąca” wyludniła się i zamieniła w „dzikie pola”. W takiej to atmosferze dokonywała się czystka narodowościowa w Galicji Wschodniej. Idąc od południa, od Podkarpacia, ludności polskiej na obszarze województwa stanisławowskiego pozostało końcem 1945 roku niewiele. Dziesięciotysięczna garstka Polaków w Stanisławowie, resztki liczące kilkaset osób w Kołomyi i Stryju, jakieś zapomniane grupki po mniejszych miastach i wsiach (Bitków, Kałusz) – oto wszystko, co pozostało z ćwierćmilionowej masy polskiej z r. 1939.

Na Podolu, na obszarze województwa tarnopolskiego, większa część powiatów została już również „odpolszczona”. „Trzymały się ”- używając ówczesnego języka – jeszcze tu i ówdzie wsie w powiatach: tarnopolskim, skałackim, trembowelskim, brzeżańskim, zbaraskim i przemyślańskim. W Tarnopolu Polaków już nie było, w innych miastach drobne grupy nie dochodzące w żadnym wypadku do 1000 osób.

Taki sam obraz przedstawiały północne i wschodnie powiaty województwa lwowskiego. Sam Lwów liczył w listopadzie ok. 50.000 ludności polskiej, poza tym liczne jeszcze skupienia polskie były w zagłębiu naftowym oraz w powiatach samborskim, rudeckim, mościckim, grodeckim i tu i ówdzie lwowskim.

Stosunek władz administracyjnych do ludności polskiej cechował przede wszystkim system codziennych szykan i nagabywania o przyspieszenie wyjazdu. Zdarzały się poza tym ciągle wypadki indywidualnych aresztowań; więzienia były dalej pełne…

Przygnębiające wieści płynęły również z Wileńszczyzny. W dniu 13 lipca 1944 r. zakończyła się okupacja niemiecka w Wilnie. Na kilka dni wcześniej w Wileńszczyźnie rozpoczął się trzeci okres okupacji sowieckiej. Dla mieszkańców oznaczało to powrót wszystkiego, z czym mieli już do czynienia w poprzednich okresach, to jest w roku 1939 i latach 1940 – 1941, a były to wspomnienia straszne. Ponownie nastąpiły masowe aresztowania, jeszcze straszniejsze, niż te wcześniejsze. W pojedynczych celach na Łukiszkach, sadzano po 22 ludzi tam, gdzie w r. 1941 sadzali bolszewicy po 5 –6. Usuwano ludność polską z miast i wsi, zmuszając ją do „dobrowolnej repatriacji” tj. wypędzając pod grozą aresztu, więzienia i wywiezienia na Sybir. Polaków ograbiano czasem „do ostatniej koszuli”, w czym uczestniczyli, nierzadko Litwini, wysługujący się bolszewikom. Od czasu do czasu opróżniano więzienia i ludność polską całymi tysiącami wywożono w głąb Rosji. W Wilnie, w którym 134.000 mieszkańców zagrożonych terrorem zapisało się na wyjazd za Bug i połowa już zdążyła wyjechać, w listopadzie 1945 roku prawie nie było słychać polskiej mowy. Na ulicy rozbrzmiewała natomiast mowa rosyjska, litewska i żydowska. Przez pewien czas był więziony arcybiskup Jałbrzykowski, którego Rosjanie zmusili do wyjazdu do Białegostoku. Aresztowano kanclerza kurii ks. Sawickiego, członka kapituły ks. Ciechońskiego i wielu innych księży, zarówno w samym Wilnie i na prowincji. Uwięziono w styczniu 1944 ostatniego rektora Uniwersytetu Wileńskiego prof. Ehrenkreutza, który zmarł w więzieniu 20 lipca 1945 roku i prof. pedagogiki Ludwika Chmaja, którego skazano na 10 lat ciężkiego więzienia. W takich okolicznościach miasto i wieś wyludniła się z żywiołu polskiego bardzo szybko. Na to miejsce Rosjanie przywieźli swych rodaków oraz Kałmuków, Mongołów, Żydów itp. Ci mieli zaludnić i nadać właściwe oblicze krajowi, ludność którego wierzyła niezłomnie w powrót tutaj Polski.

 

4.Wagony idą na Wschód

Podczas gdy pozostałą jeszcze ludność polskich Kresów przygotowywano do przesiedlenia na Ziemie Odzyskane, kolejna jeszcze do końca nie oszacowana liczba naszych rodaków trafiała na katorgę w głąb Rosji. Był to kolejny etap naszej wojennej martyrologii, ledwie co poznany. Nieco światła na te fakty rzucają oparte na bogatym zbiorze Jerzego Polaczka publikacje, m.in. prof. Grzegorza Mazura. Informacje na ten temat autorka znalazła tez w materiałach Komitetu Ziem Wschodnich.

Roi się tam od opisów męczeństwa polskiego. 4 lutego 1945 roku. Więźniów na lwowskim Dworcu Głównym wpędzono do nieopalonych, ciasnych wagonów – jak bydło. Wszyscy byli bez wyroków sądowych, wszyscy jeszcze w trakcie śledztwa, powyciągani z rozlicznych więzień Lwowa. Autor pisze, jaka była przyczyna:

„…kopalnie Donbasu potrzebowały robotnika (zwłaszcza bezpłatnego), więc do kilkuset pensjonariuszy łąckiego dobito ponad 1000 ludzi, pochwytanych w masówkach z grudnia i stycznia, no i „speckontyngent” był gotowy. „Spec- kontyngent”, bo taka była nasza oficjalna nazwa, a więc zespół specjalistów od kopania węgla, „szachciorów”, „zabojszczyków”, między innymi takie znakomitości wiertnicze jak: 74-letni profesor prawa karnego, kilka akuszerek i przekupek, kilka kalek jednonogich i 13-letnia dziewczyna – inteligentka. A równocześnie wszyscy niby to kontrrewolucyjni faszyści, niby sam ideowy element, z którego trzeba było oczyścić proletariackie powietrze Lwowa – a w rzeczywistości ideowców garść – a reszta? Pożal się Boże.. W wagonach panowała straszliwa ciasnota, nawet na noc nie dało się usiąść na podłodze. Konwojujący transport żołnierze- sadyści- torturowali ludzi nie dając im wystarczającej do zaspokojenia pragnienia ilości wody. W takich warunkach ludzie dostawali pomieszania zmysłów. Po 7 dniach męki pociąg dotarł do Krasnodonu niedaleko od Morza Azowskiego. A wtedy tych 1700 nieszczęsnych istot ludzkich, rzuciło się ławą na brudny śnieg i poczęło go łapczywie połykać. Od chwili przyjazdu „speckontyngent” wymierał masowo na skutek panujących tam chorób, przede wszystkim na dyzenterię azjatycką. W przeciągu 7 miesięcy wymarło 158 osób czyli, czyli prawie 10%, wśród nich 2 profesorów wyższych uczelni i 2 lekarzy. „…Zmarłych kładło się przejściowo w wychodku, zanim ich pogrzebano, na stepie i grób zrównano z ziemią, żeby ich nikt nie mógł odszukać…”

 

5. „Repatriacja”

Oddajmy głos świadkom:
W „Głosie Wielkopolskim” z 28 listopada 1945 r. w artykule dr Janusza Dunin-Michałowskiego „Repatriancka gehenna” mogliśmy przeczytać:

„Od przeszło pół roku odbywa się repatriacja ludności polskiej ze wschodu na zachód. Repatriacja ta odbywa się w warunkach niesłychanie ciężkich. Patrzę na ten ruch od samego początku jego istnienia. I stwierdzić muszę z naciskiem, że takiej bezplanowości i nieudolności w wykonywaniu swoich zadań i obowiązków ze strony ludzi powołanych do kierowania i przeprowadzania ruchu repatriacyjnego nigdzie chyba nie spotyka się. Pominąwszy fakt, że repatrianci są przewożeni w otwartych wagonach towarowych, w których mieszczą się stłoczeni nieraz wraz z całym swoim dobytkiem, tak żywym jak i martwym, to jednak warunki, w jakich tę podróż odbywają są wprost skandaliczne. Urągają bowiem wszelkiej higienie i najprymitywniejszej dbałości o człowieka. Ludzie jadą niejednokrotnie głodni, brudni, zawszawieni, chorzy i opuszczeni. Toteż śmiertelność, szczególnie wśród dzieci i różne zachorzenia są wysokie. W wielu wypadkach brak należytego i odpowiedzialnego kierownictwa dla transportów oraz sprawnej i szybkiej łączności z agendami instytucji, która kieruje repatriacją powoduje, że transporty repatriacyjne na przestrzeni kilkuset kilometrów są w drodze do dziesięciu tygodni…

Następny cytowany fragment pochodził z pisma Polskiego Związku Zachodniego „Polska Zachodnia” z dnia 25 listopada 1945 r. „Jesteśmy jednej krwi”:

„Wskutek umowy repatriacyjnej przybywają do Polski transporty Polaków z Kresów Wschodnich. Warunki jazdy, a szczególnie przyjęcia, jakiego doznają ze strony swych zachodnich rodaków, są gorzej niż opłakane. Przeszliśmy jednakowo ciężką niewolę. Może tym gorszą, bo gdy ziemie zachodnio- i środkowopolskie są już wolne (?) – na wschodzie Polski spokoju nie ma. Bandy „banderowców” w nieludzki wprost sposób mordują i palą wsie i miasta polskie. Wieśniacy zza Bugu od dwu lat tułają się już po miastach. Dobytek ich w większej części został spalony, a sami ledwie z życiem uszli. Czyż nie jesteśmy jednym narodem? Dlaczego od miasta do miasta szedł za nami zły pomruk: „przybłędy”. Gdybyście się sprawowali, byliby was nie wygnali.” Nie jesteśmy przybłędami. Nikt nas nie gnał. Związek Radziecki nie miał nic przeciw temu, byśmy przyjęli obywatelstwo radzieckie i nie wyjeżdżali. Kto nie zna psychiki wieśniaka wschodniego, nie potrafi zrozumieć, jak drogą mu jest ziemia, na której żyły i umierały całe pokolenia jego dziadów i pradziadów. Ile łez w nią wsiąkło, jak ciężko mu było opuszczać swoje czarnoziemy i jechać tak daleko, by uprawiać piaski. Wystarczy spojrzeć na przejeżdżający transport, by mieć obraz niedoli i nędzy tych ludzi. Spojrzeć na te wagony towarowe, na lory bez dachów, na ludzi jadących tygodniami razem z bydłem, na wynędzniałe matki dzieci urodzonych w transportach, na te dzieci bose i zmarznięte, gdyż tak wybiegły z płonących domów i tak pozostały….”

Wreszcie trzeci organ „Dziennik Polski” z Krakowa w artykule „Panie, my tu giniemy …” z dnia 8 grudnia 1945 roku donosił:

„Tegoroczny św. Mikołaj zawitał także na lory repatrianckie, stojące w Bieżanowie. Był on tam witany i potrzebny jak chyba nigdzie indziej, ale dziwnie kontrastował swoją wesołością na tle biedy i krzywdy ludzkiej. Tam, w Bieżanowie, na bocznych torach, gdzie stoją długie szeregi pociągów z repatriantami ze Wschodu, gdzie na otwartych lorach mieszczą się nieszczęsne rodziny z drobnymi dziećmi, bydłem, psami i wszelkim przychówkiem, tam, gdzie tygodniami muszą żyć, a raczej na raty marnieć, tam uroczystość św. Mikołaja była może tym jasnym promykiem na tle bezbrzeżnej nędzy, ale tym jaskrawiej uwypukliła całą tragedię. Po czyjej stronie leży wina? PUR narzeka na kolej. Kolej zwala winę na PUR, a tymczasem w centrum Polski dzieją się rzeczy, na widok których serce się kraje, a pięści zaciskają się bezsilnie. Oto transporty wyruszyły jeszcze ciepłą jesienią i dotarły w pobliże Krakowa z pierwszymi mrozami. Ogarnia człowieka wstyd na myśl, że ma ciepłe ubranie i posiada ogrzany kąt w domu, gdy tutaj ludzie dosłownie giną.
Na torach w Bieżanowie stoją obecnie 4 pociągi z reemigrantami z okolic Lwowa, Brodów, Tarnopola, Czortkowa, Kopyczyniec – ogółem 1.589 osób, w tym wiele dzieci, wreszcie bydło marniejące wskutek braku paszy. Dobytek tych nieszczęsnych ludzi rozpada się pod wpływem zmiennej pogody. Jadą już tak 2 tygodnie, a gdy się wliczy w to 2 miesiące, w czasie których oczekiwali na Wschodzie na załadunek, mamy obraz tragedii tych ludzi. Z jednego wozu dolatuje nas głos kobiety, który winien być alarmem:
– ”Panie, ratujcie nas, my tu giniemy!”. Równocześnie dowiedzieliśmy się, że w Podłężu stał transport z reemigrantami na otwartych lorach, który poniósł ostatniej nocy wskutek ostrego mrozu straty w ilościach: 6-ciorga dzieci, które zmarzły na rękach zrozpaczonych matek!!

Podobnie tragiczne dane znajdziemy w innym artykule „Biuletynu” w artykule „Kronika Ziem Wschodnich”:

„…transport z Buczacza i okolicy około 800 ludzi zgromadzony na stacji do ładowania dnia 15 października – przebywał na tejże stacji pod gołym niebem do 28 listopada. Wyjechał z Buczacza 28 listopada na otwartych lorach wagonowych, pokrytych wiórami, przybył do Przemyśla 9 grudnia w warunkach atmosferycznych okropnych (silne zawieje i mrozy). Śmiertelność ogromna. Po drodze zmarło 32 osób, w tym 4 na stacji w Przemyślu (starcy, dzieci, kobiety). Widok tego transportu, to najbardziej makabryczny obraz z czasów „pociągów śmierci” z okupacji niemieckiej. Ludzie popuchnięci od mrozu, oczy pozbawione rzęs, ciało owinięte w jakieś łachmany, worki, szmaty – obraz stworzeń wypełzłych z jaskiń czy piwnic, niepodobnych niemal do istot ludzkich.”

Autorka nie twierdzi, że były i inne sytuacje, gdy podróż nie była aż tak uciążliwa, jak opisana w artykułach, ale nie zmienia to faktu, że cała operacja, jaką było całkowite usunięcie Polaków z Ziem Wschodnich było działaniem okrutnym i nie mającym nic wspólnego z dobrowolnością. Odbywała się bowiem pod przymusem. Gdyby nie pozaprawne działania, większość mieszkańców Kresów pozostała by w swojej małej ojczyźnie do dziś.

 

6. Wypędzanie ludności polskiej przez UPA z terenów tzw. „Zakierzonii”

W czasie gdy „repatriowana” ludność kresowa walczyła o przetrwanie na Ziemiach Odzyskanych dalej trwały wypędzania ludności polskiej, już z terenów znajdujących się w nowych traktatowych granicach Polski. Niestety dla nacjonalistów ukraińskich i to były ziemie ukraińskie, teren tzw. „Zakierzonii”. Maksimum nacjonalistycznych żądań ukraińskich sięgał niemal Krakowa i tak jest zresztą do dziś, o czym można się łatwo przekonać, studiując publikowane przez post-upowskie organizacje, za południowo-wschodnią granicą mapy i artykuły. Wtedy w latach 1945-1946, nie było to niestety niewiele znaczące nieoficjalne przedsięwzięcie, ale straszna rzeczywistość pociągająca za sobą kolejne nieszczęścia i udręczanie ludności polskiej i to trwającą wtedy, gdy setki tysięcy naszych obywateli brutalnie wyrywano ze swych siedzib i wywożono na zachód niekończącymi się transportami.

 

Podsumowanie

Dziś po prawie 75 latach od zakończenia wojny, temat „wypędzeń” stał się na nowo aktualny w dyskursie naukowym. Tyle, że pamięć o faktach, jeżeli nie strzeżona ulega po latach wykrzywieniu i przekłamaniu. Dlatego przypominanie jaka była prawda staje się problemem pierwszej rangi. Relatywizowanie przeszłości może bowiem sprowadzić młode pokolenia na manowce.

Tak więc przypomnijmy:

Moralno-prawną ocenę sprawy obecnej granicy polskiej na zachodzie, kwestionowanej obecnie przez niektórych niemieckich polityków najlepiej scharakteryzował Günther Grass. Powiedział on jasno: „Rozpoczęliśmy wojnę, prowadziliśmy ją w sposób zbrodniczy i przegraliśmy ją. Ceną za to jest utrata prowincji oraz ból ludzi, którzy stracili swoją ojczyznę”. Co możemy powiedzieć na to my – jako Polacy – my nie rozpoczęliśmy tej wojny, myśmy jej nie prowadzili w sposób zbrodniczy i myśmy jej (rzekomo) nie przegrali, a wygrali. W uznaniu zasług i męstwa zapłaciliśmy „utratą prowincji, oraz bólem ludzi, którzy stracili swoją ojczyznę”.

Nie wchodząc w zawiłą interpretację od jakiego procentu mieszkańców terenu o charakterze mieszanym etnicznie terytorium przechodzi w ręce kolejnego „właściciela”, w tym konkretnym przypadku moralne prawo „zwycięzcy” w tym sąsiedzkim sporze opiera się na nagrodzie za zastosowanie przez Ukraińców metod strasznych i niedopuszczalnych, choć jak się okazało skutecznych. Do tego dochodzi dzisiaj na Ukrainie do gloryfikowania morderców Polaków – tego jest już dla szanującego się Państwa za dużo. Czyż nie?



Artykuł ukazał się w numerze 6-7/2017 miesięcznika Polityka Polska

[bsa_pro_ad_space id=4]