G. K. Chesterton: Chrześcijaństwo wschodnie

0
1835
[bsa_pro_ad_space id=5]
Gdy ktoś narzeka, że Jerozolima go rozczarowała, zazwyczaj ma na myśli, że tamtejsze ludowe chrześcijaństwo jest słabe i zdegenerowane, a zwłaszcza że sztuka chrześcijańska wyrodziła się tam w groteskową tandetę. Nie wiem, czy jest to dla nich hołdem, ale bywalcy artystycznych galerii Londynu doznaliby wstrząsu nerwowego, gdyby dane im było ujrzeć ludowe kaplice Jerozolimy, ociekające złotem i błyskotkami, pełne krzykliwych kolorów, fantastycznych opowieści i gorączkowego tumultu. Chciałbym jednak, żeby ci ludzie zrobili coś, czego nigdy nie robią, to znaczy spojrzeli na przeciwną stronę medalu. Powinni sobie wyobrazić nie londyńskiego estetę, kroczącego ulicą Dawida w stronę Grobu Pańskiego, ale greckiego mnicha albo rosyjskiego pielgrzyma, kroczącego ulicą Kensington High w stronę Ogrodów Kensingtońskich. Ów wyimaginowany pielgrzym minąłby Ogrody, poszedł dalej – i wtem jego oczy poraziłby monstrualny, nieopisany widok. Albo padłby na kolana, jak przed miejscem świętym, albo zakryłby dłońmi twarz, jak przed bluźnierstwem. Zobaczyłby Albert Memorial(1). W Jerozolimie nie ma nic, co tak brutalnie atakowałoby wzrok, nic równie przeładowanego i tandetnego. A przede wszystkim, nie ma w Jerozolimie nic tak ogromnego, co byłoby zarazem utrzymane w wesolutkim stylu jarmarcznej błyskotki. Z ust prostego wschodniego chrześcijanina wyrwałby się pewnie okrzyk:
„Ku czci jakiego nadludzkiego bóstwa wzniesiono tę olbrzymią świątynię? Mam nadzieję, że ku czci Chrystusa, ale boję się, że ku czci Antychrysta. Tak właśnie powinien wyglądać wielki, złoty wizerunek Księcia Tego Świata, wystawiony na rozległej otwartej przestrzeni, by przyjmować pogańskie modły i pogańskie ofiary zatraconej w grzechu ludzkości”.

Myślę, że pielgrzym zapragnąłby czym prędzej znaleźć się w domu, wśród prostych i skromnych kaplic syjońskich. Naprawdę nie umiem sobie wyobrazić, co by poczuł, gdyby się dowiedział, że bożek, któremu oddaje się tak wymyślne hołdy nie był nawet demonem, lecz tylko poślednim niemieckim książątkiem, które wywarło pewien niewielki wpływ na fakt, że Anglia stała się narzędziem polityki pruskiej.

[bsa_pro_ad_space id=8]

Chcę przez to powiedzieć, że bywalcy kensingtońskich galerii, cokolwiek myślą o Grobie Pańskim, nie myślą nic zgoła o Albert Memorial. Nie są świadomi, jak przeraźliwy to budynek, bo zdążyli do niego przywyknąć. Grupy religijne w Jerozolimie też przywykły do swego barwnego tła, a już z pewnością nie można ich potępiać, jeśli wciąż są bardziej od nas wrażliwe na symbolikę kolorów.

Lecz takie drobne nieporozumienia stanowią zaledwie przydatną ilustrację, drobne preludia, wiodące ku głównemu problemowi. A jest nim nie tyle nieporozumienie, ile raczej niezrozumienie – niezrozumienie całej historii, całej filozofii, której skutkiem jest obecna pozycja chrześcijan na Wschodzie, innymi słowy, całej opowieści łącznie z morałem, który z niej płynie. Człowiekowi, który kręci nosem na jerozolimskie chrześcijaństwo umyka sedno zagadnienia. Lekcja, jaką powinien wyciągnąć, jest tą, której współczesny mieszkaniec Zachodu najbardziej potrzebuje, sam o tym nie wiedząc. A jest to lekcja stałości. Ci ludzie mogą ozdabiać swoje świątynie złotem lub błyskotkami, lecz ich błyskotki są starsze niż nasze złoto. Mogą wznosić budowle równie kosztowne i brzydkie jak Albert Memorial, lecz ich budowle naprawdę trwają jako Memoriał – świadectwo niegasnącej pamięci. Nie są stawiane dla przelotnej mody, aby je potem zapomnieć, czy w każdym razie starannie ignorować. Ich święte obrazy pod względem krzykliwości konkurują z reklamą mydła, ale żaden święty nie konkuruje z innym, co nagminnie zdarza się mydłom. W przeciwieństwie do wykształconych Anglików, usiłujących wyprzeć z pamięci swój niedawny kult dla wszystkiego co niemieckie, wschodni chrześcijanie nie wypierają się swoich kultów. Są w Jerozolimie co najmniej od półtora tysiąca lat. Z wyjątkiem kilku lat po okresie Konstantyna i kilku lat po Pierwszej Krucjacie, praktycznie przez cały ten okres byli prześladowani, a w każdym razie znajdowali się pod władzą pogan, których stosunek do chrześcijaństwa był nienawistny, a rządy despotyczne. Żaden mieszkaniec Zachodu nie ma i mieć nie może najbledszego pojęcia, jak ciężkie musiało być ich życie w samym sercu Wschodu w czasach muzułmańskiego państwa, w epoce tak długiej, że zdawała się nieskończona. Człowiek w Jerozolimie znajdował się w centrum imperium tureckiego, tak jak człowiek w Rzymie znajdował się w centrum imperium rzymskiego. Imperialna potęga islamu rozciągała się od wschodu po zachód, od strony zachodniej aż po góry Hiszpanii, od strony wschodniej aż po chiński mur. Musiało im się zdawać, że cały świat należy do Mahometa – tym ludziom, którzy w mieście pośród skał, pokolenie za pokoleniem, ponawiali beznadziejne świadectwo wiary w Chrystusa.

Nie pytajmy zatem, czy pod każdym względem się z nimi zgadzamy. Pytajmy, czy w takich samych warunkach my mielibyśmy odwagę zgodzić się nawet sami ze sobą. Nie chodzi o to, w jakim stopniu ich religia jest zabobonna, lecz o to, w jakim stopniu nasza religia jest konwencjonalna; na ile stanowi przyzwyczajenie, a na ile wręcz kompromis z obyczajem; w jakiej mierze wynika po prostu z faktu, że łatwo ją wyznawać w naszym bezpiecznym społeczeństwie albo że kojarzymy ją z sukcesem naszego państwa. We wszystkim tym znajdujemy potężne wsparcie, toteż oświecony Anglik, który na co dzień mieszka w pobliżu miejskiej katedry albo kościoła na przedmieściach, może spacerować sobie pośród tej orientalnej dziczy w poczuciu, że należy do stabilnego świata, gdzie nic mu nie zagraża. Wydaje mu się, że choćby musiał znosić stulecia tureckiej przewagi nie zniżyłby się do takiej naiwności. Nie toczyłby sporów o żaden Święty Ogień, nie wdawałby się w awantury z żebrakami pod Grobem Świętym. Nie zawieszałby fantazyjnych lampionów na słupie przynależnym do Ormian, nie zerkałby przez rzeźbioną kratę, by ujrzeć brązową koptyjską Madonnę. On nie dałby się nabrać na żadne wypaczone bajki, a broń Boże. Mowy nie ma, żeby czołgał się po takich groteskowych kaplicach. I rzeczywiście. Byłby setki metrów dalej, oddając, jak przystoi, pokłony w stronę innego miasta. Modliłby się tam, gdzie na jedynym oficjalnym placu Jerozolimy olbrzymi Meczet Omara głosi po wzgórzach i dolinach zwycięstwo i chwałę Mahometa.

I to jest właśnie lekcja, jaką powinien otrzymać oświecony turysta w Jerozolimie – lekcja na własny temat. Ten właśnie sprawdzian powinni przejść wszyscy, którzy twierdzą, że jerozolimskie chrześcijaństwo jest zdegenerowane. Po stuleciach tureckiej tyranii religia modnego londyńskiego kaznodziei nie byłaby zdegenerowana. W ogóle by jej nie było. Uległaby zniszczeniu, i nie natrząsałby się z niej żaden zamożny turysta, patrzący na świat z okien luksusowego pociągu.

***

(1) Albert Memorial – ozdobny, pozłocisty, pseudogotycki monument, nawiązujący kształtem do ołtarza, wzniesiony dla upamiętnienia księcia Alberta, męża królowej Wiktorii.



Eseje G.K. Chestertona publikowane były w latach 1920-1930.

Felieton ukazał się w tomiku “Obrona wiary”, Wyd. Fronda, 2012 rok.


MOŻE TEŻ CIĘ ZAINTERESUJE:

G. K. Chesterton: Krucjaty

[bsa_pro_ad_space id=4]