Rosja odniosła sukces militarno-dyplomatyczny w konflikcie syryjskim. W regionie rujnowanym konfliktami od Arabskiej Wiosny 2011 roku, skutecznie przywraca stabilizację przy skromnym zaangażowaniu militarnym i wielowektorowej dyplomacji. Wykorzystuje słabe punkty amerykańskiej rozchwianej polityki zagranicznej.
A płonący Bliski Wschód to śmiertelne zagrożenie dla muzułmańskiego południa Federacji. Wprowadzenie tam fundamentalistów to destabilizacja Rosji. Taką strategię przeprowadzał Zbigniew Brzeziński, wciągając ZSRR do Afganistanu, teraz te same cele chcą osiągnąć przez eksport fundamentalistów, sponsorowanych przez państwa Zatoki. Jednak o ile Europa jest sparaliżowana przez amerykańską presję, nie potrafi nawet prowadzić skutecznie interesów w Iranie czy Turcji, ograniczając się do pustych deklaracji i nieskutecznych działań, o tyle Rosja sprawnie wykorzystuje swoje skromne możliwości.
Wcześniejsza niż negocjacje Putina z Erdoganem była wizyta rosyjskiego prezydenta w Arabii Saudyjskiej. Było to raczej przełamywanie lodów niż rozwijanie współpracy. Saudowie i Kreml mają sprzeczne interesy w sprawie Syrii i Iranu, jednak w ropie naftowej jest dokładnie odwrotnie. Potęga OPEC słabła w oczach, ale skutecznie działa „OPEC plus” – budowany już 4 lata sojusz z Rosją. Ceny ropy są stabilne, nawet po ataku jemeńskich dronów na saudyjskie instalacje spekulanci nie potrafili rozhuśtać rynku. I współpraca ta jest bardzo korzystna – dodatkowe dochody w ciągu trzech Rosjanie oceniają na 110 miliardów dolarów. A saudyjsko-rosyjskie negocjacje już dzisiaj zastępują spotkania w Wiedniu, mniejsi producenci stracili znaczenie i cynicznie się pytają „a po co komu spotkanie OPEC?”
Podobnie jak ropę, obie strony mają pieniądze. To one zasilają światowy system finansowania Zachodu, umieszczając dochody z eksportu ropy i gazu na globalnych rynkach finansowych. Nie potrzebują kredytów, ale alternatywy wobec dzisiejszego modelu, w którym są bezradni wobec amerykańskich żądań. Więc więzy bilateralne, wzajemne inwestycje bezpośrednie, handel bez rozliczeń w dolarze – to są mechanizmy, które mogą osłonić przed pazernością i gniewem Hegemona.
Jednak wyzwalanie się z tego systemu nie jest łatwe ani szybkie. Zawierane porozumienia są w niewielkiej części realizowane (z umowy sprzed dwóch lat na 10 miliardów dolarów, jedynie 2,5 mld zostały realnie uruchomione). Dzisiejsze umowy na kolejne 2 miliardy są też jedynie wstępnymi porozumieniami, które mogą nie dojść do skutku.
Także handel jest mikroskopijny wobec amerykańskiego. Rosja ma z Arabią Saudyjską wymianę rzędu jednego miliarda, podczas gdy Saudowie z USA – 100 miliardów. A Waszyngton nie śpi, wręcz przeciwnie, żąda od Rijadu nowych zakupów broni, technologii, żywności. Ani Chinom, ani tym bardziej Rosji nie będzie łatwo wedrzeć się na saudyjski rynek. Także na tak lukratywny jak energia jądrowa, gdzie Rosja jest liderem w światowych inwestycjach, a w tym regionie wybudowała już bloki w Iranie, kończy w Turcji i zaczyna w Egipcie. Jednak Saudowie marzą o broni jądrowej, więc znacznie ważniejsze sprawy się tu decydują. Jak mi powiedział kiedyś członek rodziny królewskiej (jest ich tam bez liku), „we don’t trade, we make friends”.
A już w ogóle nie może być mowy o jakiejś „strategicznej współpracy”, do tego Ameryka nie dopuści i ma do tego narzędzia – znacznie potężniejsze niż w przypadku Turcji. Więc szpilki wbijane przez Władimira Putina, że „S-400 obroniłyby rafinerię”, co najwyżej mogą podnieść adrenalinę Saudom, którzy wiedzą, że trzeba się opłacać Ameryce za łaskawe tolerowanie tego tworu państwowego o obyczajach ze średniowiecza. Setki miliardów dolarów na zakup amerykańskiej broni chronią Saudów nawet przed konsekwencjami okrutnego mordu na dziennikarzu. Ale każda forma wrzucenia petrodolarów do amerykańskiej skarbonki jest mile widziana. Byle dużo, i ani mi myśleć o o jakichś skokach na bok!
Andrzej Szczęśniak
Fot. kremlin.ru