Jan Kowalski
Usłyszałem, że to skandal, bo Erdoğan nie chce uwolnić podpasek. Z drugiej, że to nic nieznaczący teatr i że nasz Duda się pogubił, bo chyba nie wie, że Erdoğan wystąpił przeciwko Turcji Atatürka.
Jak na tureckim kazaniu. Dosłownie tak się poczułem siedząc w barze Zajazdu pod Caryńską (w domyśle: Połoniną). Sączyłem piwo „dwa grzeczne misie” browaru Ursus Maior i ani w głowie mi była polityka. W końcu godzinę wcześniej zszedłem z Wielkiej Rawki, pokonując wcześniej podejście na Małą Rawkę, a jeszcze wcześniej wejście i zejście na wspomnianą wyżej Połoninę Caryńską. Dalej miałem przed oczami i czułem w nogach (chyba się starzeję) zapierające dech w piersiach widoki. I wtedy dosiadło się do mojej ławy to małżeństwo, proponując najpierw kolejne piwo, a potem rozmowę. Jak mógł Andrzej Duda, prezydent europejskiego państwa, spotkać się z dyktatorem Erdoğanem, prezydentem Turcji, który uwięził tylu niewinnych ludzi? Nie wiem, chyba na czole mam wypisaną proprezydenckość, skoro ściągam jak magnes jego oponentów. Na szczęście byli to zdeklarowani przeciwnicy Prawa i Sprawiedliwości, dlatego moja obrona Prezydenta przebiegła stosunkowo łagodnie. I wydaje się, że moi oponenci (dzięki za piwo) co nieco zrozumieli.
Kolejny raz jak na tureckim kazaniu poczułem się dwa dni później, siedząc już przy komputerze, po powrocie z Bieszczadów. Kompletnie niczego nie zrozumiałem z wypowiedzi szacownych komentatorów politycznych z różnych politycznych opcji. Z jednej strony, zaczynam od lewej, usłyszałem, że to skandal, bo Erdoğan nie chce uwolnić podpasek. Z drugiej, że to nic nieznaczący teatr i że nasz Duda się pogubił, bo chyba nie wie, że Erdoğan wystąpił przeciwko Turcji Atatürka. I że Erdoğan na pewno nie jest demokratą. Skoro zatem komentatorzy o niczym nie wiedzą albo wiedzą, ale nie powiedzą, przedstawię swoją bieszczadzką obronę Pana Prezydenta.
Najpierw trochę historii. Wypada zacząć od Kemala Mustafy Paszy, słynnego Atatürka, czyli Ojca Turków, którego pomniki stoją we wszystkich miastach i miasteczkach Turcji. Co o nim wiemy? Na pewno to, że nie był Turkiem, skoro potwierdza to oficjalna propaganda świecka turecka. Głosi ona, że był synem Albańczyka i Bośniaczki – miał jasną karnację, niebieskie oczy i blond włosy. Nieoficjalna propaganda głosi, że skoro urodził się w żydowskiej dzielnicy Salonik, to ani chybi… ale tej nie dowierzamy. O jego orientacji seksualnej również nie zamierzam się rozwodzić, chociaż miał kilka żon. Wiemy również, że był bezwzględnym i krwiożerczym dyktatorem. Wyrżnął jeden milion Ormian, kilkadziesiąt tysięcy Greków i setki tysięcy Kurdów. Jego największym osiągnięciem w optyce europejskiej (francuskiej) masonerii było to, że obalił sułtana i na wzór Francji ustanowił Świecką Republikę Turcji. W realizacji tego mało zbożnego dzieła dostał pomoc nie tylko od francuskiej masonerii, której był wychowankiem, ale również od Włodzimierza Ilicza Lenina – pieniądze i broń. Zmienił alfabet na europejski, kalendarz na gregoriański oraz całe życie oficjalne Turcji. Kto chciał sprawować jakikolwiek urząd opłacany przez państwo albo wypowiadać się na tematy społeczne lub polityczne, musiał być zdeklarowanym ateistą, podobnie jak Ojciec-Założyciel.
Ale system Atatürka nie przetrwałby tak długo, gdyby nie armia. Armia strzegąca Turcji przed zagrożeniem zewnętrznym, jak i wewnętrznym – muzułmańskim. Armia stojąca na straży świeckości Republiki. Oczywiście Ojciec Turków był światłym demokratą, dopóki nikt nie ośmielał się podważać jego przywództwa. I ten system stosowali później jego spadkobiercy. Gdy tylko wyborcy decydowali, że władzę w państwie powinni przejąć przeciwnicy duchowych dzieci Atatürka, wkraczała świecka, kemalowska armia, która unieważniała demokratyczne wybory, zamykała ich zwycięzcę w więzieniu, a partię, z ramienia której startował, delegalizowała. Tak było w roku 1971, 1980, 1998. I w 2007, kiedy miała miejsce próba zdelegalizowania zwycięskiej partii Recepa Erdoğana, Partii Sprawiedliwości i Rozwoju.
Taki los spotkał islamską Partię Dobrobytu, partię poprzednika i nauczyciela Recepa Erdoğana, Necmettina Erbakana, w roku 1998. Zresztą sam obecny prezydent i domniemany tyran w roku 1999 znalazł się w więzieniu na prawie rok. Był wtedy burmistrzem Stambułu z dużymi sukcesami gospodarczymi na koncie, ale według Trybunału Konstytucyjnego w swoim przemówieniu zagroził świeckości Republiki. Niecałe 10 lat od ostatniej próby zdelegalizowania Partii Sprawiedliwości i Rozwoju, w roku 2016, byliśmy świadkami ostatniej jak dotychczas interwencji armii w sprawy wewnętrzne tureckiego państwa. Ten nieudany pucz, który miał skończyć się kolejnym przejęciem władzy politycznej przez armię i uwięzieniem lub zabiciem prezydenta Erdogana, stał się początkiem końca ery Atatürka, oświeconego masona i dyktatora, który nawet nie był Turkiem. Kemalizm to był system kontroli nad Turcją, nad narodem tureckim. Żeby ten system na zawsze pokonać, Recep Erdoğan oczyszcza struktury państwowe z kemalistów. Chyba logiczne zachowanie? Czy uważacie, Drodzy Komentatorzy, że można w Polsce pokonać bolszewizm, pozostawiając bolszewików w strukturach państwa lub uzdrowić sądownictwo, nie usuwając zdeprawowanych sędziów?
Nie można o tym nie pamiętać, omawiając aktualną wizytę prezydenta Turcji w Polsce i jego spotkanie z prezydentem Polski. Niby dlaczego prezydent Polski nie powinien spotykać się z prezydentem demokratycznego państwa, będącego bardzo ważnym członkiem NATO, państwa pretendującego do członkostwa w Unii Europejskiej? A co równie ważne, państwa, które nigdy nie uznało rozbiorów Polski i na wszelki wypadek trzymało wolny fotel dla posła Lechistanu. Dlatego na koniec jedynie zaapeluję: trochę szacunku dla głowy sprzymierzonego z nami państwa i rozsądku, Panowie!
Za: Wnet.fm