„ZDROWIE +” : W służbie zdrowia bez zmian

0
1096
[bsa_pro_ad_space id=5]

Marcin Halaś, Gazeta Warszawska 

[bsa_pro_ad_space id=8]

Reforma służby zdrowia będzie dla Prawa i Sprawiedliwości wyzwaniem o wiele większym i trudniejszym niż na przykład wprowadzenie zmian w sądownictwie. Co więcej – mimo że przeszły już trzy lata, a w rządzie zdążono wymienić ministra zdrowia, tak naprawdę uzdrawiania tej dziedziny nawet jeszcze nie zaczęto.

Sądy to przysłowiowy pikuś, czyli pestka. Uzdrowienie służby zdrowia – to będzie dopiero wielkie i trudne zadanie. A do tego przedsięwzięcie, którego ostateczny efekt odczuje każdy obywatel. Wystarczy zdać sobie sprawę z dwóch faktów. Po pierwsze – z sądownictwem „ma sprawę” tylko niewielki procent Polaków. Każdy z nas zna dziesiątki osób, które nigdy nie miały żadnej styczności z sądami. Można przeżyć całe życie bez jednego choćby stawiennictwa na wokandzie. Natomiast ze służbą zdrowia każdy miał, ma i będzie mieć kontakt.

Po drugie – reformując sądownictwo, trzeba pokonać jedynie opór „nadzwyczajnej kasty” oraz zwolenników totalnej opozycji, co w wielu przypadkach wychodzi na to samo, ponieważ duża część prominentnych sędziów sympatyzuje z układem, jaki „wytworzył się” w naszym kraju po tzw. okrągłym stole. Natomiast reformując służbę zdrowia, będzie trzeba zmierzyć się kolejno z: oporem materii, problemami finansowymi oraz oporem dużej części lekarskiego lobby, dla którego obecny stan jest jak najbardziej na rękę.

Niestety – nie jest dobrze. Dobra zmiana w służbie zdrowia jeszcze się nie zaczęła. Minister Konstanty Radziwiłł tak naprawdę zmarnował dwa lata, minister Łukasz Szumowski zaczął od gaszenia pożaru, jakim był protest lekarzy rezydentów. Obaj właściwie nie przymierzyli się nawet do rozwiązania (likwidacji) głównego problemu polskiej służby zdrowia.

Tak na marginesie: od 1989 r., niezależnie od tego, kto sprawuje władzę, rządzący przyjmują żelazną regułę: ministrem zdrowia musi być lekarz, bardzo często – profesor nauk medycznych. Skąd wzięła się ta reguła – trudno powiedzieć (bo czyż – trywializując – dyrektorem cyrku musi być klaun albo połykacz ognia?), natomiast łatwo znaleźć argumenty przeciw niej. Otóż minister-lekarz wyszedł ze środowiska lekarskiego i do niego powróci.

Środowisko lekarskie to najsilniejsze lobby, jakie istnieje w służbie zdrowia; dla jego przedstawicieli medycyna jest sposobem zarabiania pieniędzy. Trudno wymagać, aby minister-lekarz zdecydowanie wystąpił wbrew interesom środowiska i lobby, z którego wyszedł, które reprezentuje (także mentalnie) i do którego powróci, by kontynuować pracę zawodową. Minister-lekarz zawsze będzie podejmował decyzje zgodne z interesem lobby lekarskiego: nawet jeśli nie będzie to wynik świadomej decyzji – to na pewno sposobu myślenia ukształtowanego w tym środowisku.

Dlatego wydaje się, że ministrem zdrowia powinien być menedżer, potrafiący zarządzać wielką branżą i występujący w imieniu klientów, czyli pacjentów, a nie w imieniu sprzedawców (swoich usług medycznych), czyli lekarzy. Ministrowi zarządzającemu gałęzią gospodarki, jaką w gruncie rzeczy jest rynek usług medycznych, w zupełności wystarczy lekarz-wiceminister odpowiedzialny za kontakty z krajowymi konsultantami ze wszystkich dziedzin medycyny.

Jaki jest najważniejszy i największy problem polskiej służby zdrowia? Kolejki. Kolejki – zarówno do porad lekarzy specjalistów, jak i w oczekiwaniu na zabiegi nieprzeprowadzane w trybie nagłym (czyli ratującym życie). To odczuwa chyba każdy Polak mieszkający w kraju. Także z dużego miasta na Śląsku, czyli w jednym z regionów o najlepiej rozbudowanej infrastrukturze zdrowotnej w Polsce. Czas oczekiwania na pierwszą wizytę u specjalisty finansowaną przez Narodowy Fundusz Zdrowia, do której każdy obywatel, płacący na NFZ podatek zwany „składką” – od kilku tygodni do kilku miesięcy, czyli „zapisujemy na następny rok”. Kardiolog z NFZ – za kilka miesięcy. Okulista – w przyszłym roku. Skierowanie do ortopedy z dopiskiem „pilne” – pierwsza wizyta w przyszłym roku. Czas oczekiwania na wszczepienie endoprotezy stawu biodrowego – co najmniej dwa lata. Na prosty zabieg urologiczny – co najmniej pół roku. I tak dalej…

Komu taki stan odpowiada najbardziej? Kolegom po fachu każdego kolejnego ministra zdrowia, czyli lekarzom. Albowiem kolejki do usług medycznych finansowanych z Narodowego Funduszu Zdrowia generują i napędzają przychody w służbie zdrowia finansowanej przez pacjentów żywą gotówką, czyli w prywatnych gabinetach i niepublicznych placówkach opieki zdrowotnej. Oczywiście niektóre z nich mają podpisane umowy z NFZ. Tyle że nierzadko spotkamy się z sytuacją NZOZ, w którym na zabieg tzw. chirurgii jednego dnia (np. laryngologiczny) z puli NFZ trzeba czekać około roku lub dłużej. A ten sam zabieg opłacony przez pacjenta żywą gotówką ten sam lekarz w tej samej placówce przeprowadzi najdalej za miesiąc…

Dla pacjenta sytuacja jest tyleż prosta, co tragiczna: jeżeli na wizytę u specjalisty ma czekać kilka tygodni lub miesięcy, cierpiąc przy tym ból, ryzykując pogorszenie stanu zdrowia – to wysupła choćby ostatni grosz i pójdzie na wizytę płatną, ale od ręki. Zwłaszcza jeśli problem zdrowotny dotyczy np. dziecka. W normalnej sytuacji na płatną z własnych pieniędzy wizytę u specjalisty decydowaliby się jedynie pacjenci bardziej zamożni, chcący otrzymać usługę medyczną (poradę) wyższego standardu lub świadczoną przez renomowanego specjalistę, a nie lekarza wybranego losowo.

Z takiej sytuacji korzystają nie tylko lekarze, którzy zarabiają, świadcząc tzw. prywatne porady medyczne. Także ci, którzy uprawiają niemoralny i w gruncie rzeczy będący zawoalowaną formą korupcji proceder: udzielenie świadczenia w ramach publicznej służby zdrowia uzależniają od skorzystania z wizyt prywatnych. Dotyczy to głównie specjalistów wyższego szczebla (np. ordynatorów), ale nie tylko. Któż z nas nie zna sytuacji, kiedy lekarz z prywatnego gabinetu po opłaconej wizycie kieruje do publicznego szpitala, w którym pracuje – a skierowanie z prywatnego gabinetu przyśpiesza przyjęcie? A potem podnosi jakość świadczenia wykonywanego przez lekarza, który pacjenta z prywatnego gabinetu prowadzi w publicznym szpitalu? Mechanizm taki lapidarnie i trafnie opisała jedna z internautek: „Moja śp. Mama miała zabieg u prof. G. Procedura wyglądała tak – wizyta w prywatnym gabinecie, stosowna opłata za zabieg, skierowanie do państwowego szpitala, zabieg w tymże państwowym szpitalu. Jeśli to nie korupcja – to co?”. I taki mechanizm funkcjonuje do dziś w setkach gabinetów i szpitali.

Lobby lekarskie nie jest więc zainteresowane likwidacją kolejek w publicznej służbie zdrowia z dwóch podstawowych przyczyn: po pierwsze, likwidacja kolejek oznacza zmniejszenie napływu pacjentów do prywatnych gabinetów – w niektórych przypadkach zapewne o kilkadziesiąt procent. Po drugie, spadłyby ceny za świadczenia udzielane przez lekarzy. Narodowy Fundusz Zdrowia musiałby kontraktować ich więcej, siłą rzeczy negocjowałby niższe ceny (rynkowe prawo zakupu hurtowego). Interesy lekarzy stoją tutaj więc w całkowitej sprzeczności z interesem pacjentów, a ministrem zdrowia jest członek i przedstawiciel pierwszej z tych grup.

Jest i na to lekarstwo: należy podnieść i dowartościować rolę prezesa Narodowego Funduszu Zdrowia oraz prezesów regionalnych Oddziałów NFZ. Bo prezes NFZ tak naprawdę jest znacznie ważniejszy od ministra zdrowia – to on dysponuje pieniędzmi, czyli płaci za usługi. I to on powinien w interesie pacjentów negocjować jak najniższe ceny usług przy zachowaniu ich standardu. Tyle że… obecnie prezesem NFZ jest Andrzej Jacyna – z wykształcenia i zawodu lekarz. Tak więc lekarze opanowali całą służbę zdrowia: reprezentanci tego środowiska sprzedają świadczenia medyczne, wyceniają świadczenia medyczne i kupują je w imieniu NFZ. Są więc i sprzedawcami, i nabywcami (w imieniu NFZ), na dodatek jako ministrowie ustalają warunki tych transakcji. Czy lekarze-urzędnicy znajdujący się czasowo na stanowiskach ministra zdrowia i szefa NFZ będą kierować się w myśleniu i decyzjach inną świadomością niż własnego środowiska?

Likwidacja kolejek to zadanie trudne. Upraszczając: trzeba najpierw tak rozdysponować budżet, aby zakupując więcej świadczeń, zlikwidować kolejki, zapewnić na to „moce przerobowe”, a potem co roku kontraktować odpowiednio więcej świadczeń (lub mniej – bo liczba udzielanych porad i wykonywanych zabiegów powinna wynikać z rzeczywistego zapotrzebowania, a nie z ustalonych limitów). I to wszystko starać się zrobić – co będzie najtrudniejsze – bez podnoszenia podatku zdrowotnego zwanego składką na NFZ, a postulat podwyższenia tego podatku bezustannie zgłasza lobby lekarskie. Można się spodziewać, że działanie takie może spotkać się z oporem środowiska – już teraz słyszymy o brakach kadrowych wśród personelu lekarskiego. Dziwnym trafem prywatne praktyki i niepubliczne zakłady opieki zdrowotnej problemu braku kadr nie znają.

Tak na marginesie – drugim z wielkich problemów polskiej służby zdrowia jest całkowity upadek (zanik) profilaktyki w podstawowej opiece zdrowotnej, co zapewne koniec końców kosztuje życie iluś tysięcy pacjentów rocznie – ale o tym postaram się napisać kolejnym razem.

Warto, aby politycy Prawa i Sprawiedliwości, zajęci bieżącym sporem politycznym – najpierw wokół Trybunału Konstytucyjnego, a potem wokół reformy sądownictwa, mieli świadomość – że po pierwsze, zmian w służbie zdrowia tak naprawdę jeszcze nie rozpoczęli, że trzy lata w tym resorcie upłynęło na „pudrowaniu” stanu zastanego. Po drugie, probierzem powodzenia reformy służby zdrowia będzie likwidacja tzw. kolejek do porad specjalistycznych i świadczeń udzielanych w trybie planowym. Po trzecie, reforma służby zdrowia jest ważniejsza dla zwykłego obywatela niż zmiany w funkcjonowaniu Sądu Najwyższego, nie mówiąc już o takich abstraktach jak elektromobilność.

Być może zresztą politycy partii rządzącej doskonale z tych oczywistości zdają sobie sprawę, bo o służbie zdrowia i jej naprawie mówią rzadko i bez nacisku. Czyżby jednym odpowiadało, a drudzy pogodzili się z tym, że na rynku usług medycznych będzie tak, jak było, czyli bez zmian?

Foto: se.pl, autor: Mariusz Grzelak

[bsa_pro_ad_space id=4]