Pomiędzy kryzysami. Dokarmianie potwora

0
764
[bsa_pro_ad_space id=5]

Michał Michalak, interia.pl

[bsa_pro_ad_space id=8]

Po kryzysie z 2008 roku zmienił się język debaty publicznej, zmieniły się rządy, jednak na potwora, jakim stał się sektor finansowy, wciąż nie ma mocnych.

To, że na forach naukowych czy na łamach prasy zagościły dyskusje na temat nierówności społecznych albo ubytków kapitalizmu zawdzięczamy kryzysowi. Przed 2008 rokiem debata publiczna zdominowana była przez wolnorynkowe dogmaty: deregulacja zawsze dobra, podatki zawsze złe, bogactwo spływa, a „przypływ podnosi wszystkie łodzie” – jako uzasadnienie przywilejów dla wielkiego biznesu.

Strona politycznej barykady nie miała tu wielkiego znaczenia: równie zawzięcie co Bushowie gospodarkę pod dyktando biznesu deregulował Bill Clinton, a brytyjski premier z Partii Pracy Gordon Brown przed kryzysem osobiście naciskał na urzędy, by nie wchodziły w paradę interesom londyńskiego City. O przysługach wyświadczanych bankierom przez innego laburzystowskiego szefa rządu, Tony’ego Blaira – szkoda gadać.

Kryzys przeorał nie tylko charakter akademickich i politycznych dysput, ale przede wszystkim stosunek społeczeństw do rządzących. Oszukani przez Bushów i Blairów tego świata obywatele wymietli dotychczasowy establishment (pogrub. red.), a do władzy wynieśli tych, którzy najsilniej go kontestowali: Donalda Trumpa w USA, PiS w Polsce, Syrizę w Grecji, Fidesz na Węgrzech, a ostatnio Andrésa Manuela Lópeza Obradora w Meksyku czy Ruch Pięciu Gwiazd we Włoszech. Do tego doszedł jeszcze brexit jako wyraz buntu przeciw elitom. Nawet i Emmanuela Macrona można by wpisać w ten trend, choć to przecież „złoty chłopiec” i wolnorynkowiec – zapomina się jednak, że całą swoją narrację oparł na kontestacji dotychczasowego układu, wcześniej opuściwszy szeregi socjalistów.

Jak mocno zmienił się ogląd rzeczywistości nie tylko w otoczeniu partii politycznych, ale i w nich samych, widać choćby po PiS. W 2005 roku partia ministrem finansów uczyniła ultraliberalną Zytę Gilowską, natomiast obejmując władzę już po kryzysie, uderza w zupełnie inne tony, akcentując nierówności i wpływy międzynarodowego kapitału. Ile z tego jest czczym gadaniem, a ile realną zmianą – to już temat na osobną dyskusję.

Z całą pewnością czczym gadaniem były prospołeczne deklaracje Donalda Trumpa, który po wyborach otoczył się ludźmi z Goldman Sachs i wespół z republikanami w Kongresie jął rozdawać przywileje wielkim korporacjom i najlepiej zarabiającym. Nie tylko radykalnie obniżył im podatki (co w konsekwencji pozwoli republikanom „zagłodzić” system opieki społecznej), ale też np. wprowadził ulgi dla posiadaczy prywatnych odrzutowców i pól golfowych. Jednocześnie rozpoczął demontaż obostrzeń uchwalonych po kryzysie z 2008 roku, które miały nałożyć kaganiec bankom i chronić konsumentów (ustawa Dodda-Franka).

Szczytem bezczelności obecnej administracji w USA było wyłączenie z obniżki podatków „usług finansowych”, by później stwierdzić – ustami sekretarza skarbu – że bankom obniżka się należy, bo przecież bankowość to w żadnym wypadku nie są usługi finansowe.

Tak to już często bywa, że ci, którzy mieli postawić się wielkiemu kapitałowi, najwierniej mu później służą, czego przykładem również grecka Syriza.

Wiele musiało się więc zmienić, by nie zmieniło się nic.

Owszem, pewne regulacje po obu stronach oceanu uchwalono, a banki są dziś ostrożniejsze. Mają więcej kapitału własnego w stosunku do pożyczanych pieniędzy i nie handlują już na potęgę obligacjami opartymi na rynku nieruchomości.

Tylko co z tego, skoro sam rozmiar sektora finansowego pozostaje zagrożeniem dla światowej gospodarki.

Mamy dziś do czynienia z niebywałą koncentracją kapitału. Sześć największych amerykańskich banków kontroluje 70 proc. wszystkich finansowych aktywów w USA. JPMorgan Chase posiada aktywa o wartości 2,4 bln dolarów – jest zatem bogatszy od większości krajów.

Banki, pożyczając sobie nawzajem pieniądze, tworzą je z powietrza, nieustannie karmiąc wspomnianego potwora (pogrub. red.).

Nie zmienia się modus operandi sektora: handel rozbudowanymi instrumentami finansowymi (ich łączna wartość wynosi dziś ponad 500 bilionów dolarów!), błyskawiczne przenoszenie kapitału z miejsca na miejsce bez generowania żadnej wartości dodanej dla społeczeństw, nacisk na ciągły wzrost zysków. Nowy prezes Goldman Sachs, David Solomon, to właśnie obiecał udziałowcom.

Orientacja na coraz większe zyski to również presja, by podejmować coraz większe ryzyko. Tym bardziej, że menedżerowie za zwiększanie zysków są sowicie wynagradzani, a za generowanie strat w najgorszym wypadku otrzymają wielomilionową odprawę.

Same banki, grając coraz ostrzej, nie ryzykują aż tak wiele – są „zbyt duże, by upaść” (pogrub. red).

Oznacza to, że jeśli znajdą się na krawędzi, bo znów nie siadł im jakiś instrument finansowy, państwa będą musiały je ratować. Wystarczy szantaż: „Jeśli tego nie zrobicie, gospodarka się zawali”. Zadziałało w 2008 roku, zadziała ponownie.

Oczywiście ktoś za to wszystko będzie musiał zapłacić.

Nie zgadną państwo, kto.

Za: interia.pl

[bsa_pro_ad_space id=4]