Narodziny liberalnego klanu. Trzy dni, które wstrząsnęły Polską.

0
819
[bsa_pro_ad_space id=5]

Prof. dr hab. Artur Śliwiński

[bsa_pro_ad_space id=8]

W 1990 roku niepostrzeżenie pojawił się w Polsce trudny do wyjaśnienia fantom, który zaważył na blisko trzydziestu latach życia politycznego i gospodarczego. Teraz dopiero jesteśmy świadkami rozwiewania się tego fantomu; czegoś, co od początku było ukryte przed wzrokiem osób zainteresowanych sytuacją w Polsce i sprawiające wrażenie siły politycznej, a zarazem ośrodka monopolizującego władzę. Ten fantom nazywamy klanem liberałów. Pierwsze pytanie nigdy jasno nie zostało postawione, chociaż ma ono podstawowe znaczenie: skąd pojawił się w Polsce wspomniany klan liberałów?

Otóż warto przypomnieć, że po II Wojnie Światowej w Polsce nie istniał żaden liberalny nurt polityczny, nie było skromnego choćby środowiska zwolenników liberalizmu, nie powstało ani jedno dzieło naukowe z zakresu liberalnej myśli filozoficznej lub ekonomicznej. I oto zaledwie w ciągu kilku miesięcy urosła siła polityczna demonstrująca bezgraniczne przywiązanie do liberalizmu, która postanowiła dokonać rewolucyjnych przeobrażeń ustrojowych, społecznych i gospodarczych w Polsce. Jeśli komuś wydaje się to czymś nadzwyczajnym, to powinien zapoznać się z historią o zaplombowanym wagonie, w którym Władimir Ulianow (Lenin) wraz z garstką wspólników dotarł na dworzec w Petersburgu, aby niebawem przeprowadzić rewolucję komunistyczną. Lenin, wykorzystując nastroje rewolucyjne zdołał zdobyć władzę i zmienić ustrój społeczno-gospodarczy.

Jednak analogie nie są odpowiedzią na pytanie. W 1990 roku nie ujawnił się w Polsce przywódca polityczny podobnego formatu; osoby zmieniające się u steru władzy nie odznaczały się oryginalną umysłowością i charyzmą, lecz tworzyły dziwaczny konglomerat postaci o zagmatwanych rodowodach. Obok siebie znajdziemy pozbawionych ogłady i słabo wykształconych robotników przemysłowych, wykładowców z uczelni państwowych, adwokatów zasłużonych w obronie opozycjonistów, ale także członków Komitetu Centralnego PZPR oraz wysokich funkcjonariuszy komunistycznej informacji wojskowej. Znajdziemy także agentów wywiadów zagranicznych i zwykłych kryminalistów. Trudno o bardziej różnorodne połączenie. Trudno także uwierzyć, że wszyscy oni przeszli zbiorową metamorfozę, przeistaczając się w liberałów i demokratów. Mamy raczej do czynienia z jakąś sztuczką kuglarską.

Odpowiedź na pytanie o pochodzenie klanu liberalnego w Polsce częściowo kryje się w wieloznaczności pojęcia „liberalizm”. Liberalizm został entuzjastycznie przyjęty jako oferta szybkiego awansu w nowej rzeczywistości, lecz był różnie rozumiany. Ponieważ uwalniał członków rodzącej się „elity politycznej” od rygorów systemu komunistycznego, ale także od dotychczasowych przestępstw wobec narodu polskiego, umożliwiał nadanie słowu „Liberty” praktycznego znaczenia: wolności od przeszłości. Z perspektywy dwudziestu kilku lat możemy domyślić się, że adepci postkomunistycznej „elity politycznej” nie mieli zielonego pojęcia, jak niebezpieczna – również dla nich – jest tak pojmowana wolność, najdobitniej wyrażona, w wielokrotnie później powtarzanym sloganie Tadeusza Mazowieckiego: „Przeszłość odkreślamy grubą linią. Odpowiadać będziemy jedynie za to, co uczyniliśmy, by wydobyć Polskę z obecnego stanu załamania”. W tekście expose Mazowieckiego nie ma jeszcze wzmianki o liberalizmie, przeciwnie – zaznacza on, że Polski nie stać już na ideologiczne eksperymenty.

Mazowiecki nie przedstawia nawet ogólnego zarysu programu społeczno-gospodarczego, poprzestając na efektownych ogólnikach. Dwa zdania jednak zasługują na uwagę: „Długofalowym strategicznym celem poczynań rządu będzie przywrócenie Polsce instytucji gospodarczych od dawna znanych i sprawdzonych. Rozumiem przez to powrót do gospodarki rynkowej oraz roli państwa zbliżonej do rozwiniętych gospodarczo krajów”. Jest to idea naśladownictwa, czyli czerpania z wzorów „rozwiniętych gospodarczo krajów”. Zarówno premier, jak i słuchający go posłowie zapewne nie wiedzieli, co kryje się za brakiem konkretnego programu społeczno-gospodarczego i oparciem się na biernym naśladownictwie, które okazało się opcją najgorszą z możliwych. Otóż nowa „elita polityczna” ustawiła się w pozycji mało rozgarniętych uczniów zachodnich mentorów i mocodawców. Można to było ciągnąć długo, świecąc księżycowym blaskiem, dopóki gwiazda protestanckiego liberalizmu nie zaczęła gwałtownie wirować i ostatecznie nie zgasła (jeszcze nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę).

Powstały w 2007 roku globalny kryzys ekonomiczny zgasił protestancki liberalizm. O polskim nurcie ekonomii liberalnej, włączonym w obieg narodowej myśli ekonomicznej skierowanej na rozwój społeczno-gospodarczy Polski, jaskrawo różnej od protestanckiego liberalizmu, nowi adepci ekonomii liberalnej prawdopodobnie nic nie wiedzieli. Daje znać o sobie brak wiedzy ekonomicznej. Właściwie to już na powyższe pytanie mamy odpowiedź. Bezkrytyczne naśladownictwo „rozwiniętych gospodarczo krajów” było tym, co powstające „elity polityczne” uznały za liberalizm ekonomiczny. Trzeba zastrzec, że owo naśladownictwo pojawiło się wcześniej, już czasach przywództwa Edwarda Gierka i przyniosło skutki dokładnie takie, jakie przynosi naśladowanie innych bez zrozumienia ich motywów i zachowań, a także bez chęci zgłębienia własnych problemów.

Trzeba wiedzieć, że naśladownictwo nie rozwiązuje żadnych problemów społecznych i gospodarczych, natomiast automatycznie stawia polityków w pozycji podrzędnej wobec mentorów i mocodawców. Nawet wtedy, gdy ci ostatni są cyniczni i głupi, ciągle w powietrzu wisi pytanie, kim konkretnie są mentorzy i mocodawcy?. Naśladownictwo rodzi przywiązanie i posłuszeństwo. Najgorzej dzieje się wówczas, gdy naśladowcy prześcigają swoich mentorów i mocodawców pod względem cynizmu i głupoty. Większego nieszczęścia trudno sobie wyobrazić.

Rok 1989 upływał pod znakiem głębokiego kryzysu ekonomicznego, którego najbardziej widocznym przejawem była wysoka inflacja, wywołana głównie przez odejście od cen urzędowych. Czy było to zjawisko nie mające precedensu w historii gospodarczej? Nic podobnego.

Problem był bardzo poważny i wymagał rzetelnej i wszechstronnej analizy. Należało dobrze poznać jego przyczyny i zdać sobie sprawę z konsekwencji zaistniałej sytuacji. Toteż powinno być jasne i zrozumiałe to, o czym pisał Władysław Grabski: „Kryzysy ekonomiczne mają tę własność, że nie sposób je przezwyciężyć porywem jednorazowym, choćby jak największym. Jest tylko jeden sposób przetrwania ciężkich czasów w życiu ekonomicznym: cierpliwa a systematyczna praca nad doskonaleniem życia narodowego i dostosowaniem aparatu rządowego, będącego na służbie tego życia” („Projekt programu polityki finansowej i ekonomicznej po wojnie” 1920 r.). Zdaniem Grabskiego, implikuje to przede wszystkim popieranie wszelkich wysiłków zmierzających do wzmocnienia wytwórczości krajowej i ograniczenie funkcji gospodarczej państwa. Nic dodać ani ująć.

Jednak już w 1989 roku politykę rządu opanował groźny wirus, a mianowicie – zabójczo restrykcyjny stosunek do przedsiębiorstw państwowych, co w praktyce oznaczało osłabianie oraz likwidowanie tych przedsiębiorstw, czyli niszczenie istniejącego realnie potencjału gospodarczego. Na ten aspekt szybko zwrócono uwagę, ale obawy i zastrzeżenia pozostały bez echa.

Trzy dni absurdów

W dniach 27-29 grudnia 1989 roku odbyła się w Sejmie RP debata nad tzw. pakietem Balcerowicza, który później określono mianem terapii szokowej. Kulisy uchwalenia owego pakietu ustaw są dotychczas owiane tajemnicą. Kilka kwestii jednak znalazło odbicie w debacie sejmowej.

Przede wszystkim uwidoczniły się dwie interesujące cechy wspomnianej trzydniowej debaty. Po pierwsze, debata nie została poprzedzona prezentacją programu społeczno-gospodarczego rządu, tylko – pomijając ten niecodzienny sposób wprowadzania w życie reformy gospodarczej – z marszu „przeskoczyła” do rozpatrzenia poszczególnych, słabo powiązanych ze sobą projektów ustaw. Wskutek tego nikt nie miał okazji zrozumieć, o co właściwie chodzi. Również pytanie o konsekwencje reformy nie mało podstaw, gdyż o programie reformy gospodarczej nic konkretnego w zapisach tych projektów nie można było znaleźć. Na domiar złego, dyskusję ograniczono wyłącznie do zapisów projektów ustaw, czyli pozbawiono posłów inicjatywy wykraczającej poza przygotowane projekty. Tak spełniła się zapowiedź Mazowieckiego, iż rząd „przygotuje zestaw niezbędnych posunięć, korzystając z tego, co starano się zrobić do tej pory w Polsce i w innych krajach, a także odwołując się do doświadczeń międzynarodowych ekspertów oraz organizacji finansowych”. Wyraźnie zabrakło determinacji, aby „przywrócić w Polsce mechanizmy normalnego życia politycznego. Przejście jest trudne, ale nie musi powodować wstrząsów. Przeciwnie – będzie drogą do normalności”.

Takie podejście polityków gospodarczych dyskwalifikuje. Okazało się, niestety, precedensem, który zaowocował rozległą praktyką pokątnego forsowania niejasnych projektów ekonomicznych, która z czasem przeobraziła ustawodawcę w promotora ciemnych interesów gospodarczych i finansowych.

Mądre zalecenie Władysława Grabskiego nie zostało uwzględnione. Przeciwnie, pracom nad „pakietem Balcerowicza” nadano maksymalne tempo, co podkreślano z dumą i satysfakcją. W tym celu powołano uprzednio Komisję Nadzwyczajną, której przewodniczący Andrzej Zawiślak (jeden z nielicznych ekonomistów znajdujących się na sali sejmowej) rozpoczął wypowiedź od niecodziennej repliki: „W tej chwili dają się słyszeć głosy, że być może tempo i intensywność przemian, jakie pakiet premiera Balcerowicza zawiera są zbyt wielkie. Że idziemy zbyt ostro. Chciałbym od razu powiedzieć, że tempo to jest właściwe. Świat wokół nas zmienia się również szybko”. Jak na dojrzałego wiekiem ekonomistę, nie jest to dobra argumentacja. Równie dobrze mógłby powiedzieć, że przekroczenie obowiązującej prędkości w obszarze zabudowanym jest jak najbardziej właściwe, gdyż wszystko nabiera coraz większego tempa. Prof. Zawiślak był wówczas gorącym entuzjastą koncepcji Balcerowicza, zapewne ciesząc się z jego pochwał: „Ważną rolę odegrał tu Andrzej Zawiślak, który wprowadzał autentyczny entuzjazm i wiarę, działał mobilizująco” (Leszek Balcerowicz: 800 dni. Historia wielkiej zmiany).

W niniejszym fragmencie relacji z przebiegu burzliwej dyskusji sejmowej interesujemy się dwoma projektami ustaw z „pakietu Balcerowicza”. Chodzi o projekt wprowadzający wysokie obciążenie przedsiębiorstw państwowych tzw. dywidendą. Pod tą nazwą faktycznie kryło się obciążenie przedsiębiorstw podatkiem majątkowym. Dywidenda istotnie należy się właścicielowi udziałów w firmie (np. akcjonariuszowi spółki akcyjnej), ale nie jest i nie może być gwarantowana. Bezwarunkowe wypłacenie dywidendy akcjonariuszowi spółki stanowiłoby czysty absurd, ponieważ w trudnym dla firmy okresie podkopywałoby jej istnienie; podcinałoby gałąź, na której siedzi. Racjonalnie postępujący właściciel jest zainteresowany dywidendą, lecz także utrzymaniem i rozwojem posiadanego kapitału. W warunkach ogólnego kryzysu ekonomicznego utrzymanie posiadanego kapitału staje się trudniejsze, toteż rezygnacja z dywidendy jest często konieczna dla zachowania kapitału. Są to sprawy elementarne. Tymczasem wspomniany projekt ustawy nie tylko utrzymuje absurdalne obciążenie przedsiębiorstw państwowych obowiązkową dywidendą, lecz – w okresie głębokiego kryzysu – powiększa ją wielokrotnie! W najbardziej przystępny sposób wyłuszczył to poseł Bogdan Derwich, który znał się na rzeczy (dyrektor przedsiębiorstwa). Przypomniał, że na rok 1990 ustalono jedenastokrotne przeszacowanie majątku przedsiębiorstw państwowych.

”Posłużę się przykładem mojego przedsiębiorstwa, które nie jest wcale takie duże – w przybliżeniu 430 mln płaconej dywidendy […]. Mnie było stać na tę dywidendę. Ta dywidenda w roku 1990 zamienia się na 4 mld 400 mln zł. To jest mniej więcej skala porównania”. Z dyskusji wynika, że chodzi tylko o jedno: o odebranie przedsiębiorstwom marży inflacyjnej, czyli korzyści ze wzrostu cen, i tym sposobem zapewnienie równowagi budżetowej. Na to Derwich odpowiada: „Argumentacja ministra finansów, że tak wyliczana dywidenda stanowi – jak gdyby po stronie przychodów – określoną pozycję po stronie przychodów, w moim przekonaniu nie wytrzymuje argumentów rzeczowych. Przecież przedsiębiorstwo, które upadnie, którego nie będzie, nie zapłaci ani podatku, ani dywidendy”. Takie „na zdrowy rozum” przewidywanie nie było czymś wyjątkowym, zwłaszcza wśród dyrektorów przedsiębiorstw. Wprowadzało silny czynnik psychologiczny. W 1989 roku kryzys ekonomiczny w Polsce nie dawał powodów do optymizmu, a pod koniec roku rząd definitywnie rozwiewa iluzję, jakoby przed przedsiębiorstwami państwowymi rysowała się jakakolwiek perspektywa rozwoju. Mimowolnie daje hasło: zwijać się czym prędzej. Reakcje były łatwe do przewidzenia.

Drugi projekt ustawy wzbudził jeszcze większe kontrowersje, ponieważ wprowadzał gangsterskie metody ograniczenia dochodów ludności. Chodzi o opodatkowanie wzrostu wynagrodzeń. Na egzekutora wyznaczono przedsiębiorstwa, na które nałożono horrendalne podatki w przypadku wzrostu funduszu płac.

W warunkach wysokiej inflacji konieczne jest zablokowanie spirali wzrostu cen i płac. Polega ona na tym, że rosnąca drożyzna skutkuje żądaniami wzrostu płac, zaś wzrost płac przenosi się na wzrost kosztów, a następnie – cen. Dlatego w tak skomplikowanej sytuacji znaleziono kompromisowe rozwiązanie, które nie uderza zanadto w dochody pracownicze, a z drugiej strony osłabia lub blokuje działanie wspomnianej spirali. Rozwiązaniem tym jest indeksacja płac, czyli zablokowanie wzrostu płac wyższych od wzrostu inflacji. Jednak w „pakiecie Balcerowicza” pojawiło się rozwiązanie proste i mocne jak cep. Sens rozwiązania tak tłumaczy poseł Ryszard Wojciechowski (prezes spółdzielni) : „… stosujemy całkowitą gilotynę płacową. Objawia się to tym, że 1% przekroczenia funduszu płac – czego nikt nie jest w stanie w żadnym przedsiębiorstwie wyliczyć – sprawi, że za każdą złotówkę będzie się płaciło 2 zł, a dalej to już naprawdę będzie niezwykle trudno”. Zastrzeżeń było oczywiście więcej.

Duże problemy z logicznym myśleniem miał ówczesny minister przemysłu i handlu Tadeusz Syryjczyk: „rząd ma prawo czerpania korzyści z tych przedsiębiorstw, gdyż majątek z zasady pochodzi czy to z dotacji państwowej, z inwestycji państwowej, czy z wcześniej umorzonego kredytu”. Szanowny Panie Ministrze – majątek przedsiębiorstw państwowych pochodził głównie z akumulacji dochodów wypracowanych przez same przedsiębiorstwa. Ministrowi wydawało się, że rząd jest finansistą lub kredytodawcą, który ma prawo żądać dowolnie ustalonego przez siebie zwrotu z inwestycji finansowych, czyli że spełnia rolę wierzyciela mającego w umowie pożyczki klauzulę dowolnego ustalenia należności. Co najbardziej gubi nieszczęsnego Ministra, to jego zapatrywanie, że pobór takiej dywidendy „wydaje się względnie logiczny”. Z logiką nie ma on nic wspólnego, zaś „względna logika” jest oryginalnym wynalazkiem Syryjczyka.

Dalej pojawia się nowy problem. Dlaczego płace mają być zgilotynowane tylko w polskich przedsiębiorstwach? Tłumaczy poseł Jan Bielecki (ekonomista). Najkrócej jego rozumowanie można streścić następująco. Dlatego, że polskie przedsiębiorstwa nie są przedsiębiorstwami, bo… nie mają właściciela. I czym się one zajmują… produkcją, usługami? Skądże znowu, zajmują się grą płacową. Jak na ekonomistę – rewelacyjna teoria. Proszę zapoznać się z fragmentem jego wystąpienia w oryginale: „Paradoksalna jest dla mnie sprawa, kiedy my myślimy w kategoriach przedsiębiorstwa, które nie ma właściciela i gdzie podstawą jest orientacja na grę płacową. Ale za to przedsiębiorstwa mające właściciela (czytaj – zagraniczne) to co innego, bo ich „właściciel wyda tyle pieniędzy na fundusz płac, na ile mu rynek pozwoli”. W końcu okazuje się, że właściciel nie jest potrzebny, gdyż za niego o płacach decyduje … rynek.

A jednak, po tych banialukach ekonomicznych, Jan Bielecki podaje najbardziej wiarygodne i konkretne (chociaż dalej nieskładne) uzasadnienie dyskryminacji polskich przedsiębiorstw. ”Wynikają te szerokie zmiany z tego, że rząd podjął negocjacje z Międzynarodowym Funduszem Walutowym i trzeba dostosować ustawę do wymienialności zewnętrznej”. Znacznie jaśniej wyraził to w 2004 roku prof. Paweł Bożyk, którego dociekliwość i analizy ekonomiczne są najwyższej próby: „Minione kilkanaście lat to są rządy Międzynarodowego Funduszu Walutowego w Polsce […]. Przedstawiciele Funduszu oświadczyli «My wam pomożemy w spłacie waszych długów, ale będziecie musieli zreformować gospodarkę dokładnie tak, jak sobie tego życzymy» i cała reforma odbyła się pod dyktando MFW […] Fundusz dyktował dokładnie, co i kiedy należy zrobić, a Balcerowicz był rzetelnym wykonawcą tych wskazówek…”

Najciekawszy jest kolejny fragment wystąpienia Bieleckiego: „Tej ustawy i tych ograniczeń nie da się przetłumaczyć na język angielski czy jakikolwiek inny cywilizowany język świata: jak tę bazę skorygować, jak przeliczyć, przemnożyć. Każdy inwestor, który przychodzi musi wiedzieć, jakie czynniki produkcji są dostępne na rynku i jakimi zasadami się kieruje. A to, że ktoś mu każe teraz iść do urzędu skarbowego i wyliczyć bazę lub uzgodnić bazę, to nie jest jego świat”. Jest to najciekawszy fragment wystąpienia Bieleckiego dlatego, że ujawnia on specyfikę pojawiającej się fali liberałów. W „cywilizowanym” świecie zachodniego inwestora podobne poczynania władzy są niewłaściwe. Liberalizm w Polsce ma być zupełnie czymś bardziej bezwzględnym i brutalnym, ponieważ nie żyjemy w tym świecie. W podtekście można odczytać przesłanie skierowane do polskich przedsiębiorstw: to, że jeszcze działacie, to nie jest wasza zasługa, to jest nasze zaniedbanie.

Jakaż wielka przepaść dzieli „pakiet Balcerowicza” od gruntownie przemyślanych, opartych na świetnym wykształceniu teoretyczno-ekonomicznym i znajomości życia gospodarczego, reform przedwojennych. Dla porównania przytoczymy na zakończenie tego fragmentu publikacji jasną i przekonywującą wypowiedź prof. Władysława Grabskiego z materiału pod znamiennym tytułem „Projekt programu polityki ekonomicznej i finansowej Polski po wojnie”(1920 r.):
„… ogół zaczyna spoglądać z utęsknieniem za przywróceniem wolności w stosunkach handlowych, przemysłowych i ogólnoekonomicznych. Istotnie, wolność ekonomiczna gotowa przywrócić zwiększenie zaofiarowania wszystkiego, czego brak, a przecież tyle rzeczy niezbędnych brak, a więc wolność powinna dać nasycenie tym, którzy łakną i spokój tym, którzy dziś mogą być zaspokojeni. Przyjrzyjmy się jednak, co by były za skutki powszechnej wolności w kraju, w którym produkcja jest niedostateczna w stosunku do niezbędnej konsumpcji. Oczywiście sprowadzono by brakujące przedmioty z zagranicy, a cena krajowych towarów podniosłaby się do wysokości zagranicznych. Drożyzna przez to jednak podniosłaby się tylko, a ponieważ przy wwozie z zagranicy produkcja krajowa nie mogłaby się rozwinąć, więc spadek waluty byłby nieustanny i zawrotnie szybki. Spadek ten doszedłby do takich rozmiarów, aż kraj stałby się zupełnie ubogim, na to, by nastarczyć sprowadzać z zagra nicy nawet rzeczy najniezbędniejszych. Oczywiście w tych warunkach nie byłoby mowy o tym, by kapitał zagraniczny chciał i mógł przyjść ożywić wytwórczość krajową. Kapitał ten najwyżej wykupywałby oczywiście pozostałe jeszcze w kraju bogactwa”.

To jest ostrzeżenie, które w 1989 roku całkowicie zignorowano, podporządkowując politykę gospodarczą interesom MFW i innych zagranicznych ośrodków finansowych i politycznych. MFW wkładał do głowy polskich reformatorów przekonanie, że polityka gospodarcza nie musi być zgodna z logiką i rozsądkiem, w co reformatorzy łatwo uwierzyli.

Dla zapewnienia równowagi gospodarczej konieczne jest zarówno ograniczenie popytu, jak również zwiększenie podaży: produkcji i eksportu. Nie istnieje alternatywa: myć ręce czy nogi. Mogłoby się wydawać, że na tym polega kardynalny błąd pakietu rządowego Balcerowicza, gdyby nie zasadne podejrzenie, że było to celowe, dokonane „z zimną krwią” niszczenie polskiego potencjału gospodarczego. Takie błędy raczej się nie zdarzają. Wystąpienie z takim „pakietem” powinno zostać odebrane przez posłów RP jako cyniczne nadużycie funkcji publicznych; były ku temu wszelkie przesłanki. Wiedza o tych omawianych zagadnieniach walki z kryzysem i inflacją była przecież w zasięgu oczu; jasna i zrozumiała nie tylko dla ekonomisty, ale także dla inżyniera, prawnika czy związkowca.

„Sytuacji tak trudnej, jak obecna, nie można rozwiązać żadną określoną formułą, a tylko skoordynowaniem różnorodnych wysiłków w celu podniesienia produkcji narodu, wzrostu wywozu i wzrostu dochodów państwowych z jednej, a ograniczenia konsumpcji i ograniczenia przywozu oraz zmniejszenia wydatków z drugiej strony” – pisał dalej prof. Grabski.

Tego właśnie zabrakło i nadal brakuje.

Za: monitor-ekonomiczny.pl, foto: columnf.com

[bsa_pro_ad_space id=4]